Tylko tu! Protestuje Adam Gajkowski przewodniczący organizacji "Nasza Polonia"
Foto(także na samym dole): Krzysztof Kozek
Znajomy stwierdził, że dlatego na moje internetowe blogi wchodzi dużo czytaczy, bo jestem kontrowersyjna. I w tym momencie zrozumiałam, że kontrowersyjność to nic innego jak oficjalne oznajmianie prawd, o których wszyscy wiedzą - ale nie potrafią się przyznać, że je wiedzą!
Wobec czego kolejny „kontrowersyjny” felieton: tym razem o czwartym polskim festynie na Darling Habour oczami widzów, nie organizatorów; bo taki mam zwyczaj, że jeśli biorę się za chwalenie, czy ganienie czegoś, to najpierw przedyskutowuję temat z kilkudziesięcioma naocznymi świadkami i porównuję ich wrażenia ze swoimi. Zatem, oto zeznania świadków - a jest co sądzić!
Wiadomo, że największym wydarzeniem wśród sydnejskiej Polonii (w ciągu ostatnich czterech lat) jest grudniowy festyn Polskie Boże Narodzenie, odbywający się w sercu Sydney - na Darling Habour
Niestety, w tym roku było pechowo, po pierwsze zawiodła pogoda - być może Pan Bóg zdenerwował się, że zalewano się piwkiem, choć Boże Narodzenie zaleca abstynencję! Pierwszy trzeźwiący deszcz przerwał koncert na godzinę, po czym okrojone występy kontynuowano; lecz następna - już groźna ulewa - rozpędziła wszystkich zgromadzonych w Tumbalong Park.
Po niej, gdy mimo deszczu „jak z rynny” na placu znów pojawiły się tłumy (które organizatorzy ocenili na 6 tysięcy ludzi zebranych naraz), zmoknięta aparatura nie pozwoliła na ponowne podłączenie mikrofonów. Wobec czego, z winy dwóch potopów, wystąpili tylko nieliczni wykonawcy. Na szczęście, gdy myśleliśmy, że już z koncertu będą „nici”, ludowy zespół „Jawor” z Lublina zagrał na tradycyjnych instrumentach, zaśpiewał bez nagłośnienia (kolędy nawet wraz z publiką!) i zatańczył na śliskiej scenie - ku uciesze licznie zgromadzonych pod sceną Polonusów i Australijczyków przybyłych na festyn, w celu rozkoszowania się polską kulturą.
Niestety, większa liczba Polonusów, odgrodzona taśmą, stłoczona jak śledzie w beczce, donośnie zabawiała się w ogródku piwnym. Co prawda obyło się bez drastycznych wyskoków, ale nie da się ukryć, że większe niż kulturą, było zainteresowanie piwkiem. A zawsze wydawało mi się, że Polacy potrafią coś więcej, niż duszkiem wychylać narodowe trunki – no, ale jak widać TO właśnie jest najszczytniejszy punkt naszej kultury - przy którym wszystko inne wysiada! I co do tego nie ma dwóch zdań! Organizator tego festynu właśnie dostał medal prosto z Polski – „za wybitne osiągnięcia w dziedzinie polonijnej pracy społecznej, rozwoju australijsko-polskiej współpracy”, a więc człowiek wie co i jak ma być!
Co prawda, wielu „szaraków” przyznałoby ten medal innym, bardziej zasłużonym, jak chociażby popularnej Marii Nowak, za wieloletnią, wspaniałą, WIDOCZNĄ I KORZYSTNĄ pracę w szkołach polskich, a szczególnie za pracę harcmistrzyni; no... ale jeśli do medalu zgłasza wiceprezesa SAM PREZES tejże organizacji - to szkoda gadać! Z racji swojej funkcji, on wie lepiej niż pospólstwo, kto i czym się Polonii przysłużył!
Następna sprawa, którą już jawnie skrytykuję, to dekoracje. Jest taka bajka o pastuszku, który dwa razy skłamał, że wilki go napadają i gdy wreszcie rzeczywiście go dopadły, nikt nie przybył mu na pomoc. I tak, już drugi rok festiwal odbywa się BEZ DEKORACJI, mimo szumnych zapowiedzi jacy to genialni twórcy będą je projektować i produkować! Już nigdy nie uwierzę obecnym organizatorom, że W OGÓLE BĘDĄ JAKIEKOLWIEK dekoracje. Inni też.
Zeszłorocznej choinki, która kosztowała w tysiącach dolarów! 90% przybyłych nie zauważyło (po festynie pytali: „a gdzie ona stała?”) – bo umieszczono ją z boku, za ogródkiem dla vipów (sic!). W tym roku zapowiadano tony śniegu, sanie i Mikołaja! Rzeczywistość (około godz. 17.00) wyglądała następująco: po resztkach (jeśli oceniam wagowo, to do 10 kg. najwyżej) mydlanego (?) śniegu, na plastikowej płachcie ślizgała się i tak już przemoczona, ale zachwycona dzieciarnia. Sanie (wyobrażałam sobie, że będą to przynajmniej prawdziwe, drewniane sanki) miały około półtorametra długości i były rysunkiem wyciętym z tektury, za nimi nieco górowała marnie przybrana choinka (czy też za 5 tysięcy?).
Wszystko to - umieszczone z boku - ginęło w przestrzeni wielkiego placu i przypominało kącik zabaw dla dzieci, a nie dekorację świąteczną FESTYNU. Mikołaja w o góle nie miałam szczęścia spotkać (wiadomo, jestem niegrzeczna...). Natomiast dało się zauważyć pomagierkę Mikołaja z pupcią prawie na wierzchu, w celu, jak mi się wydaje, zachęty do wspólnego fotografowania się.
Szkoda natomiast, że na Darling Habour już drugi rok zabrakło teatru „Fantazja”. Jego aktorzy zarówno na scenie, jak i przechadzając się po placu w barwnych kostiumach, podkreślali polski charakter imprezy.
Wracając do dekoracji: po występach zespołu „Jawor” poszłam na koncert czterech div znanych z australijskiego Idola, który odbywał się w centrum Darling Habour. W pewnym momencie, tuż przy wodzie zatoki zapłonęła ogromna, efektowna i oryginalna choinka. Wiadomo: nie stać nas na taką, ale lepiej wyglądałoby kilka, czy kilkanaście małych choinek ustawionych choćby z tyłu sceny (to na scenę kieruje się uwaga wszystkich) niż jedna choinka - jakby żywcem wyjęta z taniego shoppingu, smutnie przycupnięta z boku placu.
Natomiast na scenie powiewały na wietrze bure plandeki (!!!), leżały też sterty poskładanych krzeseł: dekoracyjnie-praktyczne tło dla członków zespołów tanecznych i piosenkarzy! Pewnie, żeby mieli na co upadać, gdy zrobi im się słabo po zobaczeniu miejsca występów.
W dwa pierwsze festyny dekoracje robili Barbara i Grzegorz Dąbrowowie. Oboje wykształceni w warszawskiej ASP, pracujący przy ozdabianiu wnętrz w czasie budowy pałacu królewskiego w Warszawie. Przez długie lata byli także kustoszami pałacu w Wilanowie. Nic dziwnego, że ich dekoracje miały poziom - bo są to artyści rozumiejący jak należy zagospodarować PRZESTRZEŃ. Nie może robić dekoracji ktoś, kto nie wyobraża sobie przestrzeni. Co innego być malarzem, a co innego scenografem. Wobec czego korzystniej byłoby, gdyby następny festyn dekorowała właśnie ta, sprawdzona para artystów. (Nie mówiąc, że to nieodżałowana strata, że nie dekorują oni już imprez artystycznych w konsulacie i gorzej - że nie ma już Salonów Artystycznych w konsulacie!)
Jeśli chcemy zrobić coś naprawdę dobrego, to musimy się łączyć, a wyłączyć prywatne sympatie, czy antypatie. Musimy się kierować jedynie dążeniem do możliwie najdoskonalszego efektu. Festyn w tak PRESTIŻOWYM MIEJSCU, za TAK CIĘŻKIE PIENIĄDZE, nie może być chałturą, jak to nieraz bywa w Klubach Polskich. Musi mieć wysoki poziom. Tu pokazujemy się Australijczykom i turystom z całego świata! A czym mamy się chwalić jak nie polską kulturą i wyrobami? Piwko jednak możemy sobie darować i tak Australia nie kupi od nas licencji, wolą swoje.
Tu mam pytanie, przyznam, że złośliwe: pozwolenie na sprzedaż alkoholu na placu kosztuje, jak wobec tego opłaciło się „sponsorującym festyn biednym polskim podatnikom”?(cytat słów wypowiedzianych przez wicekonsula G.Jopkiewicza)
Nie jestem przeciwna piwku - jest zdrowe, moczopędne, rozwiązuje też skutecznie języki, ale właśnie z powodu tych właściwości, nie było niezbędne na tej imprezie.
Przy tym miłośnicy piwa zajmowali ZBYT WIELE MIEJSCA W SAMYM ŚRODKU PLACU. Chyba, że celowo użyto piwka jako magnesu, żeby nie pozwolić piwoszom zniknąć w okolicznych pubach, a zatrzymać ich na placu, żeby wyglądało, że jest nas bardzo dużo! To samo zresztą zrobiono na festynie w Melbourne. Widzowie i tam, stwierdzili zgodnie z prawdą, że był to festyn piwa i polskiego żarcia, a nie kultury niestety... A przecież „...to nie o to nam chodziło i nie o to szło...”
Sam koncert prawdopodobnie byłby udany, gdyby nie deszcz, bo wszyscy solennie przygotowują się do występów i mamy się czym pochwalić. Ale należałoby uwzględnić, że ludzie chcą słuchać muzyki i oglądać tańce, a nie nudzić się wysłuchując 20-minutowych pogadanek. Pewnych ludzi w ogóle nie należałoby dopuszczać do mikrofonu, a już na pewno nie na festynie, gdzie za wypożyczenie aparatury nagłaśniającej płaci się tysiące dolarów - ile w takim układzie kosztuje prawie półgodzinna gadanina, która do tego odstrasza widzów? Lepiej też krócej zapowiadać wykonawców - zapowiedź nie może być dłuższa od samego występu! Natomiast można wydrukować, choćby tanim kosztem, informujące programy.
Ekran!(telebim,bim...) – ponoć kosztował krocie (kto finansował?) i mieliśmy na nim oglądać filmy pokazujące piękno polskiej zimy. Zimno owszem - było na placu, za to z ekranu buchały gorące emocje towarzyszące ...meczom krykieta, które skutecznie odciągały uwagę od tego, co działo się na scenie. Ale tym dowiedliśmy Australijczykom, że w ramach przyjaznych stosunków polsko-australijskich stać nas na reklamowanie, choćby całkiem niepopularnych w Polsce gier sportowych.
Analizując wszystkie niewypały, na przyszły rok należałoby wyciągnąć odpowiednie wnioski i rozsądnie przydzielić funkcje organizatorom. I tak wiceprezes, który (co jest tajemnicą poliszynela), jest specem od biznesu, a nie od polskiej kultury; niech nadal organizuje sprzedaż polskich wyrobów – bo zrobi to doskonale. Ale sztuką niech się zajmą artyści. I tu uwaga: nawet dobrzy radiowcy, czy reżyserzy, niekoniecznie muszą sprawdzić się jako organizatorzy wielkich imprez artystycznych – każdemu więc przydzielić to, co potrafi robić najlepiej.
Np. dyrektorka artystyczna dwóch pierwszych festynów Barbara Henclewska - w Polsce organizowała festyny, ma więc w tym spore doświadczenie. Oba prowadzone przez nią Polskie Boże Narodzenia (i inne imprezy) były bezbłędne: miały tempo, były urozmaicone, emocjonalne i wciągające widzów - oraz dokładne co do minuty!
Nasze dziewczyny uchwycił uliczny fotograf
W kioskach sprzedajemy to, co mamy najlepszego, jedzenie jest smaczne, bo znika natychmiast i trafia do żołądków nie tylko Polonusów. Dzieciaki mają zajęcie, bo dba o to Macierz Szkolna i Harcerze, przedstawiamy także polonijne organizacje - to nie zawodzi. Zawodzi za to (ostatnio) organizacja: bo rzeczywiście wysoki poziom i rozmach miały tylko dwie pierwsze imprezy. Należałoby wyciągnąć z tego wnioski, żeby nie doszło do tego, że z roku na rok, imprezy będą coraz słabsze. Ludzie przyzwyczaili się i nawet bez specjalnej reklamy (np. w ogóle nie było jej w Expressie Wieczornym, najpoczytniejszej gazecie polonijnej) licznie stawiają się do Tumbalong Park.
Ze strony organizatorów słyszałam kiedyś górnolotne słowa „o krzewieniu polskiej kultury wśród Australijczyków” – zatem niech to nie będą frazesy. I bądźmy wreszcie mądrzy po szkodzie, a nie jak w złośliwym przysłowiu - głupi. Jeśli król jest nagi, to lepiej przyznać, że tak jest i co prędzej go przyodziać, bo i sam czuje się dziwnie i widzów wprawia w zażenowanie.
I być może na przyszły raz w ogóle nie będą mieli ochoty gołego króla oglądać? A jeśli już udało nam się ściągnąć taką masę Polonusów na coroczne spotkania, to starajmy się tego osiagnięcia nie zaprzepaścić.
No i proszę! Znów będzie, że „kontrowersja” i „niedocenienie ciężkiej pracy społecznej”! Ale to nie z goryczy (być może jestem wiedźma, ale słodka jak miód...), jeno z niepokoju. Dobro „Polish Christmas at Darling Habour” specjalnie leży mi na sercu, bo jestem jedną z jego (chociażby chrzesnych) matek i z niepokojem śledzę losy tego naszego wspólnego dziecka – z całego serca życząc mu dożycia statecznego wieku w sławie i chwale.
Wiem, że po przeczytaniu tych „kontrowersji” ten i ów (organizator) będzie wściekły, ale jak mu przejdzie, to może zastanowi się, że praca społeczna to nie zaspokajanie własnych ambicji, tylko działanie dla dobra ogółu i ...się poprawi. I nie tylko ja mam taką nadzieję!
W imieniu widzów Ela Celejewska
Ps. Po raz pierwszy! na polskim festynie - nad Tumbalong Park nie powiewały polskie flagi. Ale być może to i lepiej...
A tego jest nam żal...Nie da się jakoś naprawić?
Wszystkie fotografie oprócz skrajnych Tomek Koprowski
Więcej fotografii z festynu już jest na Fotogalerii sympatycznej
__________________________________________________________