czwartek, maja 10, 2007

Nie dajcie się zwariować! nr 15 - TYLNE OPINIE O TWÓRCZOŚCI PISARZY - na przykładzie „Anemonów” Elżbiety Wojnarowskiej

Gdy trzymam w ręku przeczytaną książkę, dochodzę do wniosku, że lepiej już ocenę twórczości pozostawić czytelnikowi, a na tylnej okładce podawać tylko streszczenie i informacje o pisarzu.
No... bo te pochwały znajomych i krytyków, którzy zostali krytykami, bo nie mieli na tyle talentu, żeby zostać pisarzami – czy to kogokolwiek interesuje? Czytając najpierw „zadupki” i następnie książkę, dochodzę do wniosku, że wystawiający te opinie, w ogóle z treścią się nie zapoznali. (Np. osobiście znam kogoś, kto napisał długą krytykę „Kodu Leonarda Da Vinci” Dana Browna, nie mając w ręku tej książki, choć przejrzał ją... po napisaniu recenzji.)
Kiedyś (wspominałam już o tym) poeta z Polski, w tylniaku na tomiku wierszy poetki polonijnej, strzelił, że jest ona najlepszą poetką polonijną w Australii - nie opierając się na jakiejkolwiek znajomości twórczości poetów polonijnych z antypodów. (Znam wielu, którzy piszą lepiej i bardziej interesująco od „najlepszej”.)
Przy tym, wydawanie prywatnych opinii, kto z pisarzy jest najlepszy, jest zwyczajnie śmieszne...

Zachwyty z tylnych okładek najczęściej oszukują. Jednak wciąż się na nie nabieram, bo książki nieznanych autorów często pożyczam tylko dlatego, że tylne reklamki, jak ta, napisana zresztą przez tego samego polskiego poetę (patrz powyżej), zachęcają: „Ta książka tak emocjonalnie nasycona, napisana pięknym językiem, może zafrapować czytelnika opowieścią i filmowym wręcz rytmem zmieniających się obrazów.”
A mowa tu o „Anemonach” Elżbiety Wojnarowskiej.
Przytaczam jeszcze inne, tylne pochwały tej właśnie powieści: „Powieść E. Wojnarowskiej napisana jest z pasją (szewską? – złośliwy dop. E.C.). Ma kilka poziomów wtajemniczenia. Świetnie się ją czyta...” „Bezprzeczny autentyzm postaci i ich losów. Stylistyczna dojrzałość Autorki...” (Zauważcie! Przez duże A!)
„Oślepiający kolaż miłości, nienawiści, smutku, wybaczenia i wreszcie ukojenia.”
Zapewniam, że nie ma w tej książce NIC z przedstawionych tu opinii. W ogóle z trudem się przez nią brnie i bynajmniej nie dlatego, że jest taka dobra, wprost przeciwnie. Właściwie jest to szkic, niepoprawiony, niewykończony. Napisany z tandetną egzaltacją w stylu Mniszkównej. (Nienaturalne style już po kilkudziesięciu latach nudzą, śmieszą i zalatują stęchlizną.) Zdania porżnięte: W. Ten. Sposób. Nie protestujcie, że to taki nowy styl!!! Owszem, mnie też się podoba, jeśli raz na kilkanaście stron, w taki sposób podkreśli się ważną myśl, ale nie przez cały czas! A gdzieś od połowy książki, pisarka stosuje ten efekt do przesady.

Niestety, nie byłam w stanie znaleźć w „Anemonach” żadnych „poziomów wtajemniczenia”, widocznie jestem na nie nieotwarta. Gdy czytam powieść, chcę jasno wiedzieć, co się dzieje, a nie dociekać, co też autor zamierzał mi przekazać. To nie wiersze Norwida, czy Słowackiego.
„Kolaż miłości” z „Anemonów” też mnie nie oślepił - widziałam podobnych historii dziesiątki, a jest ich zapewne tyle, ilu ludzi żyje na świecie, bo wszyscy przeżywają jakieś tragedie; żyjemy na Ziemi, a nie w Raju. (Na marginesie: kolaż jako papierowa kompozycja, nie jest w stanie oślepić, chyba, żeby był skomponowany ze srebrnych papierków...)

„Bezprzeczny autentyzm postaci i ich losów...” skąd taka pewność, czyżby recenzent był zawodowym psychologiem? Zauważyłam, że przeciwnie, postacie występujące w książce są niezindywidualizowane. Wszyscy tam myślą podobnie, obaj mężczyźni i główna bohaterka są chaotyczni, cechują ich pourywane myśli i ...uczucia. (Każda postać ma zapewne psyche autorki.) A przecież nie ma ludzi o takiej samej psychice!
Do tego, zaplątany w akcję ranny bandyta, terroryzujący bohaterkę (będącą w ostatnim stadium raka) pistoletem, którego ona, w obliczu śmierci, co ma ją zabrać za 3 miesiące, oczywiście się nie boi! Na końcu wyjaśnia się, że bandyta to Zielony, postrzelony na proteście. Na koniec (jak na ironię) śmiertelnie chora – acz niewykończona przedśmiertną słabością, przeciwnie, planująca spełnienie młodzieńczej miłości - przeżyje Zielonego, który zostanie zabity, choć jego pistolet był tylko atrapą.
Nie... same bzdety, jak w tandetnym polskim filmie współczesnym. Nic dziwnego, że Wojnarowska dostała nagrodę za scenariusz...
Sam tytuł „Anemony” też jakby spadł z księżyca, żadnego uzasadnienia. Domyślam się, że dlatego, że anemony - jako symbol - to kwiaty śmierci. (Nie wzięte to z Remarqu’a?)

Na inny temat: jeśli nie jest się znawcą jakiegoś przedmiotu, nie należy o nim pisać. Np. fragment na str. 319: „Nigdy nie wyrzucałam z palety tylu aż tak śmiałych zestawień, które współgrały ze sobą, naigrywając się z mojej dotychczasowej powściągliwości.” I dalej: „Cynobry z cytryną, sepia i brzoskwiniowe odcienie bieli. Skąd się wzięła we mnie ta odwaga, ten rozmach, ta fantazja.” Przypomina to opis daltonisty. Sepia to barwa ciemnobrunatna. Z kolorem cytrynowym i biało-brzoskwiniowym należy do odcieni żółci, wraz z pokrewną im pomarańczowatą czerwienią (cynober) - w takim razie CO w tych połączeniach jest śmiałego? Tak malowali kiedyś akademicy i to im sprzeciwili się w rewolucyjnych barwach impresjoniści.
Opisy techniki gitarowej też nieścisłe: „... i moje ich wersje w wykonaniu gitarowym. C-dur x G-dur x a-moll leciało na zmianę, ratował mnie kapodaster, do każdej piosenki musiałem zmieniać próg, inaczej wszystko szło w jednej tonacji.” Po to jest kapodaster, żeby słabi gitarzyści mogli grywać w różnych tonacjach; a zamiast x należałoby postawić przecinek, jak się robi przy wyliczaniu kolejnych akordów. A jeśli już x użyto w znaczeniu „kilka razy”, to należałoby dopisać ile. O muzyce (profesjonalnie) można pisać jedynie tak, jak pisze Rita Monaldi, współautorka powieści „Imprimatur”. Jest tam opis gry na gitarze klasycznej (str. 48) - doskonały, bo autorka jest muzykologiem. Jeśli się nim nie jest, bezpieczniej jest przekazywać wrażenia z pozycji słuchacza. Niestety, jeśli drobiazgi są nieprawdziwe, tym bardziej reszta jest niewiarygodna.

Książka ta - jak to niewykończony szkic - jest za długa minimalnie o 100 stron. Należałoby z niej wyciąć sprawy niewiążące się z głównym wątkiem, momenty przegadane (głośne myślenie!), masło maślane – i wtedy, być może, wyszedłby z tego dobry scenariusz filmowy, bo indywidualność aktorów zróżnicowałaby postacie, a dobry reżyser i montażysta zrobiliby porządek w chaosie pomysłów.

Ciekawi mnie, dlaczego nieprzemyślane do końca i niewykończone szkice są drukowane i sponsorowane przez wydawnictwa? Komu się to opłaca? Kto to kupuje? Co innego, gdy autor sam pokrywa koszty druku i rozpowszechniania - jego „ryzyk-fizyk”; ale dlaczego w wątpliwy interes angażują się wydawnictwa nastawione na zyski, doprawdy nie rozumiem. Być może prowadzą je ludzie, którzy się na literaturze nie znają.
Wracając do sprawy głównej: podlizuchowaci twórcy tylniaków oddaliby autorce większą przysługę, gdyby przeczytawszy książkę PRZED wydaniem, potrafili jej rozsądnie doradzić. Kadzenie nie pomaga - lepiej przewietrzyć.

Bo co z tego, że na okładce górnolotne pochwały, gdy książka choć miejscami podrywa się do lotu, to jak podwórkowa kaczka z podciętymi skrzydłami, za chwilę spada na ziemię.


Ps. Tylna reklama mojej kociczki - manxicy bez ogona nie oszukiwała! Cała zawartość była równie słodka.
__________________________________________________________