Niektórzy mieszają Polonii w głowach i ulegają temu nawet zacni i mądrzy, należy zatem sprostować. Co prawda większość widzi, że król jest nagi - to tylko orszak wmawia ogółowi, że ubrany...
W zeszłym tygodniu słuchałam dwóch audycji: w Radiu Super i SBS. Prowadzącego Radio Super uważa się za kontrowersyjnego, ale to on był głosem rozsądku, bo wyśmiał głosowanie na polonijne „Oskary”. Natomiast ekipa polskiej sekcji Radia SBS, dając się ponieść egzaltacji, poświęcała cenny czas (1600$ za godzinę w eterze!) na „nominowanie” kandydatów do nagród - jak na pośmiewisko nazwanych „Sydnejskimi Orłami”! Uff... Nazwa kojarzy się z dowcipem: radziecki dowódca wzywa: - Orły do boju! – wszyscy pędzą, tylko dwóch ani drgnie. – A wy co!? – wrzeszczy dowódca. – My nie orły, my lwy: Lew Piotrowicz i Lew Aleksandrowicz!...
Zacznę, że niektórzy typowani w sydnejskim konkursie, do orłów zaliczyć się nie mogą - bo polotu nie mają, a inni zaledwie uczestniczą w życiu Polonii, bez działalności. To jak w takim towarzystwie czują się ci rzeczywiście zasłużeni?
Zanim Jerzy Maciejak (przedstawiciel organizacji „Sport Masters” i jeden z członków komitetu rozdającego orły) wprowadził pomysł w życie, usiłowałam mu wytłumaczyć, że sprawa jest śliska i może mieć sens jedynie, gdy nagrody będą przyznawane ZA NIEWĄTPLIWE OSIĄGNIĘCIA i muszą je przyznawać eksperci. Inaczej będą wyśmiane, a Polonia się pokłóci. No i jeszcze w trakcie głosowania ludzie kpili albo byli zniesmaczeni!
Przyznawanie jakichkolwiek nagród nie może być bezmyślne, bo musi być sprawiedliwe.
Nie może się odbywać na zasadzie, że „jedna baba przysłuży się drugiej babie...” - jak to zrobiło Radio SBS. W sobotę wysłyszałam, że głosowali znajomi na znajomych, czasem po kilka razy, zmieniając głos (mam muzyczne ucho!). I prawie nikt nie podał merytorycznych powodów.
W ciągu kilku dni zadzwoniło kilkadziesiąt osób, drugie tyle zagłosowało na balu i te nieliczne głosy zadecydowały o przyznaniu nagród! Taka polonijna loteria fantowa! - prywatny quiz Jerzego Maciejaka, koordynatorki sydnejskiej polskiej sekcji Radia SBS Anny Sadurskiej, komitetu przyznającego te figurki i garstki wielbicieli. W takim razie, czy nie wbrew prawu nagłaśniali oni prywatę w państwowym radiu - do którego rząd tyle dopłaca?
Nawiasem mówiąc, propozycja przyznawania polonijnych „Oskarów” została skradziona, gdyż wyszła od Marka Vita, prowadzącego kiedyś TV Polish Sydney na kanale 31. Nawet były już zaprojektowane statuetki! Jednak wg. pomysłu M. Vita, przydzielaniem wyróżnień miałaby się zajmować komisja ekspertów, bo wiadomo, że „głos ludu” („vox populi”) może przyznawać zaledwie tzw. nagrody publiczności - nawet „w państwie demokratycznym”. (W cudzysłowach słowa A. Sadurskiej).
Kandydatów powinno typować środowisko, w którym działają i to po wielomiesięcznej obserwacji!
Zaś propozycje słuchaczy można by brać pod uwagę dodatkowo i jedynie w wypadku, jeśli mieliby możliwość dotarcia do dzieł twórców. Np. we wszystkich polonijnych rozgłośniach słuchając literatury czy muzyki, a na wystawach oglądając twórczość plastyczną - bo jakim cudem mogą proponowac kandydatów, jeśli pojęcia nie mają kto i co stworzył!
Należałoby też podzielić odznaczenia na: za całokształt działalności i za osiągnięcia w roku minionym. W tym drugim wypadku np. artysta malarz dostawałby nagrodę za najlepszy obraz namalowany w tym czasie, literat za wydaną książkę, radiowiec za audycję, nauczyciel za wyniki nauczania, reżyser za film, czy widowisko, aktor za rolę itd itp.
Entuzjazm ekipy Radia SBS, ta egzaltacja! te dzwoniące non stop telefony! które za chwilę – w sekundę ucharakteryzowane! - idą w eter, to dowody, że wszystko napędzono sztucznie!
A po balu (19.11.05r) Polonia pęka ze śmiechu, bo oto w dziedzinie literatury orła przyznano ...aktorowi (znakomitemu zresztą!) Andrzejowi Siedleckiemu. Prawdopodobnie za podstawę decyzji przyjmując dokładne tłumaczenie z języka angielskiego, że literate jest to człowiek umiejący czytać i pisać. Ale osoba prowadząca profesjonalne radio i tego rodzaju konkurs, powinna rozumieć różnicę między twórcą, a odtwórcą, tak samo jak różnicę między wibrafonem, a wibratorem; oraz że teorię Einsteina wyraża równanie E=mc2, a nie E=m2.
Gdyby A. Siedlecki został nagrodzony jako aktor, prawdopodobnie wszyscy (nie tylko garstka głosujących), by się pod tym podpisali. A tak, ośmieszono aktora i literata M.Baterowicza, który zakwalifikował się ...dopiero do drugiej nagrody! W dalszym ciągu kilkudniowej dyskusji w Radiu SBS, A.Siedlecki ratując niezręczność dowcipnie obiecał, że ponieważ książkę już zaczął pisać, szybko ją dokończy i wtedy zostanie literatem.
Jedynym wyjściem - bez dalszego wygłupiania się - byłoby przyznanie w dziedzinie literatury pierwszego miejsca Markowi Baterowiczowi, który pisze i jest publikowany od kilkudziesięciu lat; a Andrzejowi Siedleckiemu pierwszego miejsca, ale za aktorstwo, reżyserię lub propagowanie polskiej literatury w radiu i na scenie.
Żeby zachować twarz, najuczciwiej jest przyznać się i błąd naprawić, zaś koordynatorka sydnejskiej polskiej sekcji uparcie brnie w nielogikę, grzmiąc, że orły są niepodważalne!
Wniosek: przyznawaniem nagród powinny zajmować się sowy, bo gdy gęsi się za to biorą, to kookaburry się wyśmiewają.
Radio 2000 FM 26/11/05
Express Wieczorny nr 50, 11/12/05
__________________________________________________________
środa, listopada 30, 2005
wtorek, listopada 29, 2005
Nie dajcie się zwariować! nr 1 - PULS – CZY POLONII?
„Konieczność” doświadczeń na zwierzętach uczeni rozpatrują na dwie strony - z przewagą po stronie ich nieskuteczności. Ten ostatni pogląd wyraziłam w „Rozmyślaniach za kierownicą” (Puls Polonii) pt. „Litość nad zwierzętami”. Wolno mi i nikt nie ma prawa przekonywać mnie na siłę. Gdy emajlowa dyskusja z redaktorem naczelnym Pulsu Polonii na ten temat stała się męcząca, napisałam felieton-odpowiedź, który nigdy się tam nie ukazał. W związku z czym podziękowałam redakcji za współpracę. Po czasie odpowiedziano mi, że wstrzymano się z umieszczeniem felietonu, ponieważ: „załatwiano artykuł eksperta, żeby był dwugłos.”
Także w sprawie rozpatrywania przynależności prezesa RNPA i NZ J. Rygielskiego do pezetpeeru – redaktorzy wyjątkowo przestrzegali dwugłosu - zamieszczając nawet obrażające przeciwników dyskusji wystąpienia - dzielnie broniąc prezesa i sprawa ta, (tak jak przewidywałam) została zatuszowana.
Komentarze na Pulsie: po otwarciu witryny zamieszczano wszystkie – bo zastrzeżono, że nie będzie cenzury jak w komunie. Potem zawiadomiono, że chamskie nie będą publikowane (i słusznie!). Ale trochę później skasowano też sprzeczne z opiniami redaktorów - co spowodowało odejście ludzi, którzy pisali o sprawach istotnych dla Polonii. W końcu w ogóle skasowano komentarze z powodu, który podano dopiero pod listem J.Samborskiego z 2 listopada: „Wpisywanie nowych komentarzy zostało zamknięte, bo ich obiektywna ocena pod kątem przydatności do publikacji zabierała za dużo czasu.” – przyznając tym, że zamieszcza się tylko materiały „przydatne do publikacji” wg. oceny redaktorów.
Szkoda! Była to jedyna sydnejska – wspólna! - polonijna internetowa witryna. Bardzo się z niej cieszyliśmy i sądziliśmy, że będzie łączyć, a nie dzielić Polonię. Teraz służy tylko pewnej grupie. (Bo nie traktuję zamieszczanych tam protestów jako współpracy.)
31 października ukazał się na Pulsie „przydatny do publikacji” anonim pt. „Do próchna świat należy” podpisany inicjałami RP, co może znaczyć: Robert Panasiewicz (jeden z redaktorów) lub Redakcja Pulsu. Dziwne, że redakcja na coś takiego sobie pozwoliła, apelując wcześniej nie raz! - do moralności piszących niegdysiejsze komentarze. A zamieszczono to wystąpienie bez załatwiania eksperta, żeby był dwugłos.
Chciałabym nie mylić się, że sam konsul Grzegorz Jopkiewicz zrozumiał, że tym anonimem wyświadczono mu „niedźwiedzią przysługę”. Wątpię, czy ktokolwiek chciałby takiego „adwokata”.
Paszkwil jest idiotyczny. Nieposiadaczy internetu informuję, że anonimista - nie mający pojęcia o sprawie! – zarzucił, że „próchno”, czy też „geriatryczne dinozaury sprawiły chłostę nowoprzybyłemu z Polski gołowąsowi” za: „przejaw inicjatywy i inwencji” (sic!) i „wyjście z propozycją, która ma znamiona sukcesu”.(!) Po pierwsze: konsul G.Jopkiewicz dawno przestał być „gołowąsem” w sensie dosłownym i w przenośni. Sam anonimista temu drugiemu zaprzecza, zapewniając, że: „zdolności (konsula) pozwoliły mu w młodym wieku osiągnąć więcej niż wielu innym udałoby się dokonać żyjąc dwa razy dłużej”(?!) Po drugie: powszechnie wiadomo, że zmianie nazwy festynu przeciwstawiali się - przede wszystkim - ludzie w wieku w.w.konsula i ciut starsi, bo „dinozaury” tylko niektóre jeszcze mają siłę na użeranie się w pracy społecznej.
Następnie dowcipasek pokrzykuje, że inicjatywa i inwencja i znamię sukcesu to ...zmiana nazwy festynu - z Polish Christmas na Dzień Kultury Polskiej! - którą to zmianę wprowadził kiedyś (ku ogólnemu sprzeciwowi Polonii) konsul G.Jopkiewicz. A zrobił to ...chcąc pozyskać sponsora polsko-żydowskiego pochodzenia, gdy ten zażądał zmiany nazwy! O czym zresztą uczciwie poinformował na spotkaniu przedstawicieli organizacji polonijnych z nowo przybyłym Konsulem Generalnym panem Ryszardem Sarkowiczem - 25 października 05r. Dodam, że na tym samym spotkaniu p.Jopkiewicz potwierdził, iż na zebraniu „kioskarzy” ubolewał, że: „Festyn jest organizowany za pieniądze biednych polskich podatników.” Wytknę, że idą one także na pensję konsula G.Jopkiewicza - dlatego jako łącznik między Polską, a Polonią powinien być on „dobrym przewodnikiem”.
W ostatnich latach Polonia jednoczyła się i wspaniale działała. Jeśli teraz się kłóci, a działalności nie widać - ktoś jest za to odpowiedzialny. Byłoby korzystniej, gdyby zmienił taktykę.
Festyn na Darling Habour to ukochane dziecko Polonii. Wszystkim zależy, żeby i trzeci wypadł tak dobrze jak poprzednie i żeby był kontynuowany. Rozsądku – bez uderzania do głowy wody sodowej! – szczerze życzę organizatorom. Prowadzący poprzednie festyny robili to znakomicie, z ogromnym poświęceniem, przez wiele miesięcy. Wyniki ich pracy były doskonałe i widoczne - i to ich chwalono! Obecni organizatorzy zaczynają niebezpiecznie: od pomniejszania zasług poprzedników i podawania publicznie niesprawdzonych informacji. Praca społeczna to nie władza. Jest to dla was zaszczyt, że zostaliście wybrani. Pracujcie więc jak najlepiej, żebyście mieli możliwość kontynuowania jej w roku przyszłym.
Do ludzi pracujących społecznie należy podchodzić z szacunkiem i dyplomatycznie - no, ale tę prawdę rozumieją dopiero ...dinozaury.
Natomiast niedojrzałe pomysły upadając, rzeczywiście zamieniają się w próchno. Z czego wynika, że z doświadczenia starszych warto zawczasu korzystać.
Radio 2000 FM 8/10/05
__________________________________________________________
Także w sprawie rozpatrywania przynależności prezesa RNPA i NZ J. Rygielskiego do pezetpeeru – redaktorzy wyjątkowo przestrzegali dwugłosu - zamieszczając nawet obrażające przeciwników dyskusji wystąpienia - dzielnie broniąc prezesa i sprawa ta, (tak jak przewidywałam) została zatuszowana.
Komentarze na Pulsie: po otwarciu witryny zamieszczano wszystkie – bo zastrzeżono, że nie będzie cenzury jak w komunie. Potem zawiadomiono, że chamskie nie będą publikowane (i słusznie!). Ale trochę później skasowano też sprzeczne z opiniami redaktorów - co spowodowało odejście ludzi, którzy pisali o sprawach istotnych dla Polonii. W końcu w ogóle skasowano komentarze z powodu, który podano dopiero pod listem J.Samborskiego z 2 listopada: „Wpisywanie nowych komentarzy zostało zamknięte, bo ich obiektywna ocena pod kątem przydatności do publikacji zabierała za dużo czasu.” – przyznając tym, że zamieszcza się tylko materiały „przydatne do publikacji” wg. oceny redaktorów.
Szkoda! Była to jedyna sydnejska – wspólna! - polonijna internetowa witryna. Bardzo się z niej cieszyliśmy i sądziliśmy, że będzie łączyć, a nie dzielić Polonię. Teraz służy tylko pewnej grupie. (Bo nie traktuję zamieszczanych tam protestów jako współpracy.)
31 października ukazał się na Pulsie „przydatny do publikacji” anonim pt. „Do próchna świat należy” podpisany inicjałami RP, co może znaczyć: Robert Panasiewicz (jeden z redaktorów) lub Redakcja Pulsu. Dziwne, że redakcja na coś takiego sobie pozwoliła, apelując wcześniej nie raz! - do moralności piszących niegdysiejsze komentarze. A zamieszczono to wystąpienie bez załatwiania eksperta, żeby był dwugłos.
Chciałabym nie mylić się, że sam konsul Grzegorz Jopkiewicz zrozumiał, że tym anonimem wyświadczono mu „niedźwiedzią przysługę”. Wątpię, czy ktokolwiek chciałby takiego „adwokata”.
Paszkwil jest idiotyczny. Nieposiadaczy internetu informuję, że anonimista - nie mający pojęcia o sprawie! – zarzucił, że „próchno”, czy też „geriatryczne dinozaury sprawiły chłostę nowoprzybyłemu z Polski gołowąsowi” za: „przejaw inicjatywy i inwencji” (sic!) i „wyjście z propozycją, która ma znamiona sukcesu”.(!) Po pierwsze: konsul G.Jopkiewicz dawno przestał być „gołowąsem” w sensie dosłownym i w przenośni. Sam anonimista temu drugiemu zaprzecza, zapewniając, że: „zdolności (konsula) pozwoliły mu w młodym wieku osiągnąć więcej niż wielu innym udałoby się dokonać żyjąc dwa razy dłużej”(?!) Po drugie: powszechnie wiadomo, że zmianie nazwy festynu przeciwstawiali się - przede wszystkim - ludzie w wieku w.w.konsula i ciut starsi, bo „dinozaury” tylko niektóre jeszcze mają siłę na użeranie się w pracy społecznej.
Następnie dowcipasek pokrzykuje, że inicjatywa i inwencja i znamię sukcesu to ...zmiana nazwy festynu - z Polish Christmas na Dzień Kultury Polskiej! - którą to zmianę wprowadził kiedyś (ku ogólnemu sprzeciwowi Polonii) konsul G.Jopkiewicz. A zrobił to ...chcąc pozyskać sponsora polsko-żydowskiego pochodzenia, gdy ten zażądał zmiany nazwy! O czym zresztą uczciwie poinformował na spotkaniu przedstawicieli organizacji polonijnych z nowo przybyłym Konsulem Generalnym panem Ryszardem Sarkowiczem - 25 października 05r. Dodam, że na tym samym spotkaniu p.Jopkiewicz potwierdził, iż na zebraniu „kioskarzy” ubolewał, że: „Festyn jest organizowany za pieniądze biednych polskich podatników.” Wytknę, że idą one także na pensję konsula G.Jopkiewicza - dlatego jako łącznik między Polską, a Polonią powinien być on „dobrym przewodnikiem”.
W ostatnich latach Polonia jednoczyła się i wspaniale działała. Jeśli teraz się kłóci, a działalności nie widać - ktoś jest za to odpowiedzialny. Byłoby korzystniej, gdyby zmienił taktykę.
Festyn na Darling Habour to ukochane dziecko Polonii. Wszystkim zależy, żeby i trzeci wypadł tak dobrze jak poprzednie i żeby był kontynuowany. Rozsądku – bez uderzania do głowy wody sodowej! – szczerze życzę organizatorom. Prowadzący poprzednie festyny robili to znakomicie, z ogromnym poświęceniem, przez wiele miesięcy. Wyniki ich pracy były doskonałe i widoczne - i to ich chwalono! Obecni organizatorzy zaczynają niebezpiecznie: od pomniejszania zasług poprzedników i podawania publicznie niesprawdzonych informacji. Praca społeczna to nie władza. Jest to dla was zaszczyt, że zostaliście wybrani. Pracujcie więc jak najlepiej, żebyście mieli możliwość kontynuowania jej w roku przyszłym.
Do ludzi pracujących społecznie należy podchodzić z szacunkiem i dyplomatycznie - no, ale tę prawdę rozumieją dopiero ...dinozaury.
Natomiast niedojrzałe pomysły upadając, rzeczywiście zamieniają się w próchno. Z czego wynika, że z doświadczenia starszych warto zawczasu korzystać.
Radio 2000 FM 8/10/05
__________________________________________________________
środa, listopada 23, 2005
Rozmyślania za kierownicą nr 20 - Człowiek - miłościwie panujący, czy beztroski tyran?
W związku z moim felietonem „Litość nad zwierzętami”, mającym wątpliwości odpowiadam cytatami z Pisma Świętego, ludzi wielkich duchem i... zwykłą logiką.
Dusza ludzka, zwierzęca i wegetarianizm:
Zacznijmy od początku: Biblia podaje dwie wersje stworzenia człowieka i zwierząt. W pierwszej nie ma mowy o duszy ani w zwierzętach, ani w człowieku, bo nie jest podane jak i z czego Bóg istoty żywe tworzył. Choć (?...) zacytowane są zagadkowe słowa Boga: „Niechaj ziemia wyda istoty żywe różnego rodzaju...” (Ewolucja?)
W dzień piąty zostały stworzone ptactwo i istoty morskie, szóstego dnia zaś zwierzęta żyjące na Ziemi i w końcu człowiek - na obraz i podobieństwo Boga. W pierwszej wersji człowiekowi (mężczyźnie i niewieście) Bóg przekazał panowanie nad wszystkim, co poprzednio stworzył.
Ale... oto co mówi druga wersja stworzenia człowieka: ponieważ nie było na ziemi istoty ...która uprawiałaby ziemię i kopała rowy nawadniające, ulepił Bóg z prochu ziemi człowieka i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia, wskutek czego stał się człowiek istotą żywą, którą Bóg umieścił w ogrodzie Eden. A miał człowiek doglądać tego ogrodu.
Potem, żeby człowiek nie był sam, dla jego pomocy ulepił zwierzęta i ptaki. Wreszcie wyjął mu żebro i z niego stworzył mu towarzyszkę. Nasuwa się logiczny wniosek, choć nie jest to zapisane: ponieważ zarówno człowiek jak i zwierzęta zostały ulepione, musiał w nie Bóg (tak samo jak w człowieka) tchnąć tchnienie życia, żeby mogły się poruszać itd.
Ponieważ człowiek już od początku był krnąbrny, został przeklęty przez Boga i wygnany z Raju. I wtedy, już nie został wykreowany na króla istnienia, tylko miał (w trudzie!) zgodnie współżyć z przyrodą stworzoną przez Boga - jako jedna z wielu żyjących istot. Przy tym, dalsze części Biblii udowadniają, że Bóg wcale nie był zadowolony z poczynań człowieka, wobec czego – jako istotę wręcz zdegenerowaną – niszczył go.
W drugim opisie jest także podane, że człowiek miał jeść tylko owoce z drzew, a potem wygnanemu z Raju Bóg powiedział: „...a przecież pokarmem twym są płody roli” i „...wydalił go z ogrodu Eden, aby uprawiał tę ziemię, z której został wzięty.” Ani słowa wiadomości, że ma zjadać zwierzęta.
Te opisy z Biblii podaję tym, którzy uważają się za istoty wartościowsze od zwierząt.
Z całą pewnością nasze ciała są tak stworzone, że możemy używać rąk do pracy, a rozum mamy zaprogramowany na wyższe myślenie – wszak jesteśmy stworzeni na podobieństwo Boga! Ale wciąż jest to podobieństwo czysto zewnętrzne - tylko minimalny procent naszych mózgów pracuje, a naszym duszom daleko do doskonałości! Rozwijać umysł, pozbyć się pychy, przeciwstawiać się ludzkiemu złu i samemu dobrze czynić – to jest powolna droga do Boga. W jednych religiach prowadzi ona przez reinkarnację, w katolickiej przez cierpienia Czyśca.
Piąte przykazanie brzmi: - ”Nie zabijaj!” Niewątpliwie jest to grzech najcięższy, za który jest największa odpowiedzialność, bo jedynie Bóg ma prawo decydowania o długości życia istot żywych. Oczywiście ludzie zabijają z premedytacją, niechcący i w obronie własnego życia. I zależnie od tych powodów będą osądzeni - bo nie łudźmy się, że cokolwiek uchodzi nam bezkarnie.
Niektórzy mogą to sprawdzić choćby na przykładzie obecnego życia - często kara wymierzana jest już na Ziemi. (Nie wiesz, za co cierpisz? - to przypomnij sobie co zbroiłeś.) Albo spotyka nas po śmierci... Wyraźnie zapowiada to religia katolicka. Inne religie zresztą też. W wielu nazywa się to Karmą (bo tylko ci, którzy doświadczyli bólu potrafią współczuć cierpiącemu), inni nazywają to Kosmiczną Sprawiedliwością.
Przy tym piąte przykazanie nie wyszczególnia kogo wolno, a kogo nie wolno zabijać. „Nie zabijaj!” i już!
Zaczęłam od Pisma Świętego, zostanę więc jeszcze przy tym temacie. Oto co napisano w Księdze Proroka Ezachiela: „Jeśli zaś chodzi o was, zwierzęta Ziemi, które cierpiałyście z winy człowieka, nadejdzie dzień, w którym przygotują wielkie święto, wielki bankiet w Niebie i będziecie się radować w obecności Boga.” Wierzę, że dla Boga towarzystwo bezgrzesznych, cierpiących zwierząt będzie milsze niż zarozumiałego, winnego wielu zbrodni człowieka.
Naśladowców Chrystusa chciałabym poinformować, że w rzeczywistości Chrystus był wegeterianinem, jak zresztą wszyscy esseńczycy - religijna grupa, do której należał. A mówi o tym ksiądz Mario Canciani, którego zwą Świętym Franciszkiem naszych czasów (parafia pod wezwaniem Św. Jana Chrzciciela Florentyńczyków w Rzymie, ul. Acciaioli 2): „...odkryłem, że Wieczernik był lokalem esseńskim, w nim to Jezus wraz z Apostołami celebrował Ostatnią Wieczerzę. (...) Esseńczycy nie brali udziału w ofiarach składanych w Świątyni, a dla zwierząt żywili największy szacunek. Chrystus należący do zbiorowości esseńskiej nie mógł i nie chciał spożywać tego mięsa podczas Ostatniej Wieczerzy.”
„Z drugiej strony, gdy Chrystus udał się do Świątyni i zobaczył tam zbroczonych krwią kapłanów, poświęcających zwierzęta w tym świętym miejscu, rzekł im: „Uczyniliście z tego miejsca spelunkę morderców”. Również, właśnie w Świątyni wywrócił klatki z gołębiami wypuszczając je na wolność. Dlatego można i trzeba powiedzieć, że żywił On głęboki szacunek dla zwierząt i tak jak wszyscy starożytni wielcy duchem, był wegeterianinem.”
Zachęcając do przejścia na wegetarianizm ukazałam zalety tej na pewno zdrowszej diety. Była to tylko zachęta - nie harassment. Przecież stwierdziłam, że to indywidualna sprawa sumienia?...
A co do dusz tchniętych przez Boga w to, co żyje na Ziemi, to już Arystoteles mówił o trzech duszach: wegetalnej u roślin, sensytywnej u zwierząt i intelektualnej u człowieka.
Jeśli rozumiemy co znaczy słowo sensytywny (zdolny do odczuwania, doznawania wrażeń, a nawet przeczulony, przewrażliwiony), możemy wywnioskować, że zwierzęta cierpią psychicznie i fizycznie. Nawet, podobno „już nic nie czujące” świnki morskie, z odciętymi czubkami czaszek i przewodami elektrycznymi wetkniętymi do mózgów. Jeśli to takie humanitarne doświadczenie, dlaczego nie wykonuje się go na ludziach??? I dlaczego doświadczalne zwierzęta panicznie boją się swoich prześladowców – uczonych. A może należałoby im przetłumaczyć, że dręczy się je dla dobra ich „starszych braci”?
Dodam, że podpisując się pod zaniechaniem doświadczeń na zwierzętach - jednoczę się z nimi, zaliczając się przecież gatunkowo do rodziny ssaków. Bez wywyższania się z tego powodu, że należę do ludzi. Być może jako jednostka uważam się za trochę lepszą od np. morderców, bandytów czy innych degeneratów; choć zastanawiając się nad przyczynami, które ich takimi uczyniły myślę, że być może miałam tylko więcej szczęścia...
Pokora – tego życzę każdemu. Ciężko się jest jej nauczyć, ale łatwo z nią żyć, jak już się jej nabędzie.
Wracając do zwierzęcej duszy: w czasach starożytnych wierzono, że zwierzęta posiadają dusze, „...starożytni filozofowie wręcz mówili o
duszy zwierząt jako o pochodnej od Duszy Świata (Anima Mundis del Mondo)”- to cytat słów księdza Canciani. Dopiero Kartezjusz „odebrał” duszę zwierzętom, stawiając tym niepochlebne świadectwo swojej „intelektualnej” duszy. Na marginesie, po łacinie zwierzęta znaczy: animali, a słowo to pochodzi właśnie od słowa dusza: anima.
I jeszcze mądre słowa księdza Canciani: „Św. Franciszek opiewał wszystkie stworzenia, widząc w nich jakby fragment tej Nieskończonej Tajemnicy, zwanej Bogiem. Drugi Sobór Watykański mówi, że winnyśmy szanować wszystkie żyjące stworzenia, tak jakby właśnie przed chwilą wyszły z Ręki Bożej. Mamy więc tutaj koncepcję, że istnieje bezpośredni związek z Praprzyczyną istnienia wszystkich rzeczy, albo z Najwyższą Istotą.”
Co jedzą zwierzęta?
Świat rzeczywiście jest tak stworzony, że większe zwierzątka zjadają mniejsze. Widać materialnego życia nie dało się inaczej zorganizować. Stwórca przewidział, że nie wszyscy przedstawiciele gatunków będą idealni, dlatego stworzył zwierzęta mięsożerne, które żeby żyć (czyli jeść), zredukują jednostki słabe, czyli zdegenerowane. Tu podkreślam istotną różnicę między zabijającym czlowiekiem, a zabijającym zwierzęciem: zwierzę zabija tylko gdy jest głodne.
Opisany w jednym z komentarzy (www.pulspolonii.com) kot (łajdak jeden!), który upolował sobie śniadanie, a potem przyszedł do domu i po wypiciu mleczka, purczał słodko na kolanach swojej pani – nie zrobił nic przeciwnego naturze. Był głodny. Mleczko jest pożywieniem tylko dla niemowlęcia. Za zbyteczne uśmiercenie zwierzątka winę ponosi nieodpowiedzialna właścicielka kota, która wziąwszy go pod swoją „opiekę?” nie zapewniła mu normalnego wyżywienia. Psy i koty oczywiście jedzą mięso - bo tak zostały stworzone.
Nawet gdybym wytłumaczyła mojemu kotu, że to szlachetniejsze być wegeterianinem, to nie wiem, czy przeżyłby taki rodzaj odżywiania. Zresztą, dla zwierząt produkuje się karmę z odpadów ryb, czy mięsa przeznaczonego dla ludzi, jak też np. w Australii, z odstrzału kangurów, które rozmnożywszy się w nadmiarze niszczą przyrodę. To niestety realia materialnego istnienia. Ale nie ma to nic wspólnego z niszczycielską ekspansją człowieka.
Wracając do karmienia zwierząt domowych: moje zawsze syte koty siedzą, leżą, czy chodzą tuż koło dziobiących ziarno ptaków - w ogóle niezainteresowane. Natomiast za psy napadające zwierzęta i ludzi, odpowiedzialność ponoszą hodowcy specjalnych ras, jak też agresywni właściciele – czyli znów ludzie!
Świat dzisiejszy i co się zmieni w obecnym stuleciu:
Oto co - na szczęście! - przepowiada na dwudzieste pierwsze stulecie, znany polski jasnowidz Andrzej Szmilichowski: „mam cichą nadzieję, że przeorientowanie psychiki ludzkiej w naszym stuleciu będzie dotyczyło stosunku do Natury w ogóle, a zwierząt ją zamieszkujących w szczególności. Można już zarejestrować pozytywne sygnały w tym względzie, choć odpowiedzialni za „fabryki zwierząt”, podobnie jak animatorzy innych gałęzi przemysłu, zdają się być ostatnimi, którzy zrozumieją przewartościowania, jakim podlega ludzkość.”
I dalej: „Za pięćdziesiąt lat – gwarantuję to – nikt nie będzie potrafił zrozumieć, jak ludzie mogli obchodzić się tak brutalnie, by nie powiedzieć: bestialsko – ze zwierzętami.” I naświetla dwudziestowieczny paradoks: „Nigdy jeszcze zwierzęta domowe (psy, koty) nie były przez człowieka traktowane z tak głębokimi i bogatymi uczuciami miłości i przywiązania, a jednocześnie nigdy jeszcze zwierzęta, które ludzie jedzą, nie były traktowane tak bezdusznie, „przemysłowo”. Nie mówiąc już o zwierzętach dzikich, których środowisko życia zostało tak dalece naruszone albo całkowicie unicestwione, że niemało gatunków zwierząt umieszczono w niewoli, aby je w ogóle zachować na globie ziemskim.”
Lecz może nie jest tak źle, bo przytoczę dalsze słowa tego jasnowidza: „Jeśli pozbierasz drogi czytelniku wszystkich, których znasz i którzy nie jedzą mięsa, jeśli dotrzesz do wszystkich książek i zobaczysz wszystkie filmy mówiące o zwierzętach komunikujących się z ludźmi, zdumiony przekonasz się, jak wielu traktuje zwierzęta z równym i przynależnym im respektem, oraz szacunkiem. Jak swych współbraci. I słusznie, i tak ma być. Przecież są takie piękne.”
Andrzej Szmilichowski przepowiada także: „Gdy wiele osób jednocześnie zaczyna stawiać pod znakiem zapytania coś, co należy do podstaw funkcjonowania i przyzwyczajeń społeczeństwa, następują radykalne i nieodwracalne zmiany. I następują szybko.”
Dlatego w Rozmyślaniach pt. „Litość nad zwierzętami” namawiałam do występowania przeciw ustalonemu, bezdusznemu bezprawiu. Oczywiście rozsądnie. Kiedy kogoś ugryzie jadowity wąż, wiadomo, że nie będzie się zastanawiał, czy antidotum było testowane na zwierzętach. Ale zanim to się stanie, może przeciw temu testowaniu protestować. Bo obecnie, przy zaawansowanej technice komputerowej (jak też przy innych, już znanych nauce sposobach), można się obejść bez testów zarówno na zwierzętach, jak i na ludziach. (Nawet testy bomb atomowych, na szczęście, robi się komputerowo.)
A i wcześniej - jak wielu rozsądnych uczonych podawało - testy na zwierzętach nie miały praktycznie większego znaczenia, bo np. duża ilość jakiejś substancji nie zabija zwierzęcia, a minimalna jej ilość jest trująca dla człowieka i to pomimo, że ogromna ilość genów jest wspólna dla wszystkich ssaków - bo jednak ta minimalna różnica jest istotna.
Innymi słowy, zwierzęta używane do doświadczeń są niepotrzebnie torturowane.
Zdarza się też i to często, że testy przeprowadzane na ludziach kończą się śmiercią ludzkich „świnek doświadczalnych”. Nie muszę tu wyjaśniać, że jest to zwyczajne przestępstwo i jako takie powinno być, zgodnie z obowiązującym prawem, ukarane. Dochodzi do tego gdy, ze względu na pieniądze, do testów na ludziach przechodzi się zbyt szybko - bez dokładnego, teoretycznego przebadania leku. Przy tym najczęściej ochotnikami są ludzie najbiedniejsi (więc z nimi mniej się liczą - taka jest okrutna prawda). Choć... za błędy popełniane na ludziach wypłaca się czasem większe lub mniejsze odszkodowania. Natomiast zwierzęta po „użyciu” są usypiane.
Przy chronicznej chorobie, możemy wybrać lek z fabryki, która nie testuje na zwierzętach. Tak samo kosmetyki. Zachęcam do tego, chociaż ... daje to mały skutek. Należałoby raczej zmusić fabryki, żeby w taki sposób leków nie produkowały. Tym bardziej, że jak prawie codziennie informuje telewizja, wypuszcza się na rynek leki za krótko wypróbowane, powodujące często śmierć - także kupujących te leki - ponieważ fabrykanci nie produkują z powołania, lecz dla zysku.
To tak, jak z protestem przeciw zanieczyszczaniu środowiska: mogę wyszukiwać na półkach środki do prania współgrające z naturą, ale skuteczniej będzie, jeśli zmuszę fabrykantów do produkowania maszyn do prania tylko na wodę (podobno już takie wymyślono? ale trzeba by przebudować wszystkie fabryki...).
Człowiek dla swej obecnej wygody niszczy świat dla następnych pokoleń. Nie będę przypominać ludzkich wykroczeń przeciw ekologii - wszyscy je znamy. I czym jest choroba „wściekłych krów”, czy obecnie zagrażająca światu „ptasia grypa”, jak nie zemstą Natury za fabryki mięsa? Choć przyznam, że wciąż nie ma na to logicznej odpowiedzi ludzkości – trwając w strachu przed chorobą - dalej robi to samo, idąc na łatwiznę i tylko np. ...dezynfekując kurniki.
Niepotrzebnie też łudzimy się, że zwiększona częstotliwość kataklizmów: potężne trzęsienia ziemi, cyklony i trąby powietrzne o niespotykanej sile, zatrważające powodzie, tsunami itp. są (tak jak piszą nieuczciwi, piszący w imię interesów fabrykantów, czy niezorientowani dziennikarze) ot tak sobie! - bo właśnie nadszedł taki okres w dziejach Ziemi!?? Oczywiście, że to coraz większa ludzka populacja - w zatrważający sposób niszcząca przyrodę - jest winna. Wszystkie spraje, telefony komórkowe, dymiące kominy, odpady nuklearne itd. itp. już nas niszczą!
Nie każdemu dane nagle zmienić świat, dlatego zachęcam maluczkich - niech każdy dba o przyrodę wg. własnych możliwości. Np. finansując odpowiednie organizacje, wybierając z półek sklepowych artykuły, przeciwstawiając się okrucieństwu (także na ludziach!). Pomagając. Ludziom, zwierzętom, roślinom. Pojmijmy, że jesteśmy tylko częścią przyrody - może tą najinteligentniejszą, ale jak do tej pory na pewno nie najlepszą! Zrozummy też, że nie wolno nam zniszczyć stworzonego na świecie ładu - bo będzie to samobójstwem ludzkości, które pociągnie za sobą zagładę wszelkiego życia.
Ludzi dobrej woli wciąż jest za mało, żeby nagle zmienili obecny stan rzeczy. Przy tym jest wielu ludzi dobrych, ale biernych, bojących się, nie chcących się mieszać, czy sprzeciwiać. Nie są ogólnie zorganizowani - bo brak charyzmatycznego przywódcy. Ale tacy pojawiają się zawsze w odpowiedniej chwili, możemy zatem mieć nadzieję, że i teraz zjawi się Ktoś, kto zmieni układy na świecie.
A czekając, możemy powoli coś robić w tym kierunku - kropla wody to tylko kropla, ale miliony kropel to już potęga.
Cytaty księdza M.Canciani i jasnowidza A.Szmilichowskiego zaczerpnęłam z artykułów zamieszczonych w piśmie Nieznany Świat nr 55 i r 78 - E.Celejewska
Akcent Polski nr 9 i 10 - 2005
__________________________________________________________
Dusza ludzka, zwierzęca i wegetarianizm:
Zacznijmy od początku: Biblia podaje dwie wersje stworzenia człowieka i zwierząt. W pierwszej nie ma mowy o duszy ani w zwierzętach, ani w człowieku, bo nie jest podane jak i z czego Bóg istoty żywe tworzył. Choć (?...) zacytowane są zagadkowe słowa Boga: „Niechaj ziemia wyda istoty żywe różnego rodzaju...” (Ewolucja?)
W dzień piąty zostały stworzone ptactwo i istoty morskie, szóstego dnia zaś zwierzęta żyjące na Ziemi i w końcu człowiek - na obraz i podobieństwo Boga. W pierwszej wersji człowiekowi (mężczyźnie i niewieście) Bóg przekazał panowanie nad wszystkim, co poprzednio stworzył.
Ale... oto co mówi druga wersja stworzenia człowieka: ponieważ nie było na ziemi istoty ...która uprawiałaby ziemię i kopała rowy nawadniające, ulepił Bóg z prochu ziemi człowieka i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia, wskutek czego stał się człowiek istotą żywą, którą Bóg umieścił w ogrodzie Eden. A miał człowiek doglądać tego ogrodu.
Potem, żeby człowiek nie był sam, dla jego pomocy ulepił zwierzęta i ptaki. Wreszcie wyjął mu żebro i z niego stworzył mu towarzyszkę. Nasuwa się logiczny wniosek, choć nie jest to zapisane: ponieważ zarówno człowiek jak i zwierzęta zostały ulepione, musiał w nie Bóg (tak samo jak w człowieka) tchnąć tchnienie życia, żeby mogły się poruszać itd.
Ponieważ człowiek już od początku był krnąbrny, został przeklęty przez Boga i wygnany z Raju. I wtedy, już nie został wykreowany na króla istnienia, tylko miał (w trudzie!) zgodnie współżyć z przyrodą stworzoną przez Boga - jako jedna z wielu żyjących istot. Przy tym, dalsze części Biblii udowadniają, że Bóg wcale nie był zadowolony z poczynań człowieka, wobec czego – jako istotę wręcz zdegenerowaną – niszczył go.
W drugim opisie jest także podane, że człowiek miał jeść tylko owoce z drzew, a potem wygnanemu z Raju Bóg powiedział: „...a przecież pokarmem twym są płody roli” i „...wydalił go z ogrodu Eden, aby uprawiał tę ziemię, z której został wzięty.” Ani słowa wiadomości, że ma zjadać zwierzęta.
Te opisy z Biblii podaję tym, którzy uważają się za istoty wartościowsze od zwierząt.
Z całą pewnością nasze ciała są tak stworzone, że możemy używać rąk do pracy, a rozum mamy zaprogramowany na wyższe myślenie – wszak jesteśmy stworzeni na podobieństwo Boga! Ale wciąż jest to podobieństwo czysto zewnętrzne - tylko minimalny procent naszych mózgów pracuje, a naszym duszom daleko do doskonałości! Rozwijać umysł, pozbyć się pychy, przeciwstawiać się ludzkiemu złu i samemu dobrze czynić – to jest powolna droga do Boga. W jednych religiach prowadzi ona przez reinkarnację, w katolickiej przez cierpienia Czyśca.
Piąte przykazanie brzmi: - ”Nie zabijaj!” Niewątpliwie jest to grzech najcięższy, za który jest największa odpowiedzialność, bo jedynie Bóg ma prawo decydowania o długości życia istot żywych. Oczywiście ludzie zabijają z premedytacją, niechcący i w obronie własnego życia. I zależnie od tych powodów będą osądzeni - bo nie łudźmy się, że cokolwiek uchodzi nam bezkarnie.
Niektórzy mogą to sprawdzić choćby na przykładzie obecnego życia - często kara wymierzana jest już na Ziemi. (Nie wiesz, za co cierpisz? - to przypomnij sobie co zbroiłeś.) Albo spotyka nas po śmierci... Wyraźnie zapowiada to religia katolicka. Inne religie zresztą też. W wielu nazywa się to Karmą (bo tylko ci, którzy doświadczyli bólu potrafią współczuć cierpiącemu), inni nazywają to Kosmiczną Sprawiedliwością.
Przy tym piąte przykazanie nie wyszczególnia kogo wolno, a kogo nie wolno zabijać. „Nie zabijaj!” i już!
Zaczęłam od Pisma Świętego, zostanę więc jeszcze przy tym temacie. Oto co napisano w Księdze Proroka Ezachiela: „Jeśli zaś chodzi o was, zwierzęta Ziemi, które cierpiałyście z winy człowieka, nadejdzie dzień, w którym przygotują wielkie święto, wielki bankiet w Niebie i będziecie się radować w obecności Boga.” Wierzę, że dla Boga towarzystwo bezgrzesznych, cierpiących zwierząt będzie milsze niż zarozumiałego, winnego wielu zbrodni człowieka.
Naśladowców Chrystusa chciałabym poinformować, że w rzeczywistości Chrystus był wegeterianinem, jak zresztą wszyscy esseńczycy - religijna grupa, do której należał. A mówi o tym ksiądz Mario Canciani, którego zwą Świętym Franciszkiem naszych czasów (parafia pod wezwaniem Św. Jana Chrzciciela Florentyńczyków w Rzymie, ul. Acciaioli 2): „...odkryłem, że Wieczernik był lokalem esseńskim, w nim to Jezus wraz z Apostołami celebrował Ostatnią Wieczerzę. (...) Esseńczycy nie brali udziału w ofiarach składanych w Świątyni, a dla zwierząt żywili największy szacunek. Chrystus należący do zbiorowości esseńskiej nie mógł i nie chciał spożywać tego mięsa podczas Ostatniej Wieczerzy.”
„Z drugiej strony, gdy Chrystus udał się do Świątyni i zobaczył tam zbroczonych krwią kapłanów, poświęcających zwierzęta w tym świętym miejscu, rzekł im: „Uczyniliście z tego miejsca spelunkę morderców”. Również, właśnie w Świątyni wywrócił klatki z gołębiami wypuszczając je na wolność. Dlatego można i trzeba powiedzieć, że żywił On głęboki szacunek dla zwierząt i tak jak wszyscy starożytni wielcy duchem, był wegeterianinem.”
Zachęcając do przejścia na wegetarianizm ukazałam zalety tej na pewno zdrowszej diety. Była to tylko zachęta - nie harassment. Przecież stwierdziłam, że to indywidualna sprawa sumienia?...
A co do dusz tchniętych przez Boga w to, co żyje na Ziemi, to już Arystoteles mówił o trzech duszach: wegetalnej u roślin, sensytywnej u zwierząt i intelektualnej u człowieka.
Jeśli rozumiemy co znaczy słowo sensytywny (zdolny do odczuwania, doznawania wrażeń, a nawet przeczulony, przewrażliwiony), możemy wywnioskować, że zwierzęta cierpią psychicznie i fizycznie. Nawet, podobno „już nic nie czujące” świnki morskie, z odciętymi czubkami czaszek i przewodami elektrycznymi wetkniętymi do mózgów. Jeśli to takie humanitarne doświadczenie, dlaczego nie wykonuje się go na ludziach??? I dlaczego doświadczalne zwierzęta panicznie boją się swoich prześladowców – uczonych. A może należałoby im przetłumaczyć, że dręczy się je dla dobra ich „starszych braci”?
Dodam, że podpisując się pod zaniechaniem doświadczeń na zwierzętach - jednoczę się z nimi, zaliczając się przecież gatunkowo do rodziny ssaków. Bez wywyższania się z tego powodu, że należę do ludzi. Być może jako jednostka uważam się za trochę lepszą od np. morderców, bandytów czy innych degeneratów; choć zastanawiając się nad przyczynami, które ich takimi uczyniły myślę, że być może miałam tylko więcej szczęścia...
Pokora – tego życzę każdemu. Ciężko się jest jej nauczyć, ale łatwo z nią żyć, jak już się jej nabędzie.
Wracając do zwierzęcej duszy: w czasach starożytnych wierzono, że zwierzęta posiadają dusze, „...starożytni filozofowie wręcz mówili o
duszy zwierząt jako o pochodnej od Duszy Świata (Anima Mundis del Mondo)”- to cytat słów księdza Canciani. Dopiero Kartezjusz „odebrał” duszę zwierzętom, stawiając tym niepochlebne świadectwo swojej „intelektualnej” duszy. Na marginesie, po łacinie zwierzęta znaczy: animali, a słowo to pochodzi właśnie od słowa dusza: anima.
I jeszcze mądre słowa księdza Canciani: „Św. Franciszek opiewał wszystkie stworzenia, widząc w nich jakby fragment tej Nieskończonej Tajemnicy, zwanej Bogiem. Drugi Sobór Watykański mówi, że winnyśmy szanować wszystkie żyjące stworzenia, tak jakby właśnie przed chwilą wyszły z Ręki Bożej. Mamy więc tutaj koncepcję, że istnieje bezpośredni związek z Praprzyczyną istnienia wszystkich rzeczy, albo z Najwyższą Istotą.”
Co jedzą zwierzęta?
Świat rzeczywiście jest tak stworzony, że większe zwierzątka zjadają mniejsze. Widać materialnego życia nie dało się inaczej zorganizować. Stwórca przewidział, że nie wszyscy przedstawiciele gatunków będą idealni, dlatego stworzył zwierzęta mięsożerne, które żeby żyć (czyli jeść), zredukują jednostki słabe, czyli zdegenerowane. Tu podkreślam istotną różnicę między zabijającym czlowiekiem, a zabijającym zwierzęciem: zwierzę zabija tylko gdy jest głodne.
Opisany w jednym z komentarzy (www.pulspolonii.com) kot (łajdak jeden!), który upolował sobie śniadanie, a potem przyszedł do domu i po wypiciu mleczka, purczał słodko na kolanach swojej pani – nie zrobił nic przeciwnego naturze. Był głodny. Mleczko jest pożywieniem tylko dla niemowlęcia. Za zbyteczne uśmiercenie zwierzątka winę ponosi nieodpowiedzialna właścicielka kota, która wziąwszy go pod swoją „opiekę?” nie zapewniła mu normalnego wyżywienia. Psy i koty oczywiście jedzą mięso - bo tak zostały stworzone.
Nawet gdybym wytłumaczyła mojemu kotu, że to szlachetniejsze być wegeterianinem, to nie wiem, czy przeżyłby taki rodzaj odżywiania. Zresztą, dla zwierząt produkuje się karmę z odpadów ryb, czy mięsa przeznaczonego dla ludzi, jak też np. w Australii, z odstrzału kangurów, które rozmnożywszy się w nadmiarze niszczą przyrodę. To niestety realia materialnego istnienia. Ale nie ma to nic wspólnego z niszczycielską ekspansją człowieka.
Wracając do karmienia zwierząt domowych: moje zawsze syte koty siedzą, leżą, czy chodzą tuż koło dziobiących ziarno ptaków - w ogóle niezainteresowane. Natomiast za psy napadające zwierzęta i ludzi, odpowiedzialność ponoszą hodowcy specjalnych ras, jak też agresywni właściciele – czyli znów ludzie!
Świat dzisiejszy i co się zmieni w obecnym stuleciu:
Oto co - na szczęście! - przepowiada na dwudzieste pierwsze stulecie, znany polski jasnowidz Andrzej Szmilichowski: „mam cichą nadzieję, że przeorientowanie psychiki ludzkiej w naszym stuleciu będzie dotyczyło stosunku do Natury w ogóle, a zwierząt ją zamieszkujących w szczególności. Można już zarejestrować pozytywne sygnały w tym względzie, choć odpowiedzialni za „fabryki zwierząt”, podobnie jak animatorzy innych gałęzi przemysłu, zdają się być ostatnimi, którzy zrozumieją przewartościowania, jakim podlega ludzkość.”
I dalej: „Za pięćdziesiąt lat – gwarantuję to – nikt nie będzie potrafił zrozumieć, jak ludzie mogli obchodzić się tak brutalnie, by nie powiedzieć: bestialsko – ze zwierzętami.” I naświetla dwudziestowieczny paradoks: „Nigdy jeszcze zwierzęta domowe (psy, koty) nie były przez człowieka traktowane z tak głębokimi i bogatymi uczuciami miłości i przywiązania, a jednocześnie nigdy jeszcze zwierzęta, które ludzie jedzą, nie były traktowane tak bezdusznie, „przemysłowo”. Nie mówiąc już o zwierzętach dzikich, których środowisko życia zostało tak dalece naruszone albo całkowicie unicestwione, że niemało gatunków zwierząt umieszczono w niewoli, aby je w ogóle zachować na globie ziemskim.”
Lecz może nie jest tak źle, bo przytoczę dalsze słowa tego jasnowidza: „Jeśli pozbierasz drogi czytelniku wszystkich, których znasz i którzy nie jedzą mięsa, jeśli dotrzesz do wszystkich książek i zobaczysz wszystkie filmy mówiące o zwierzętach komunikujących się z ludźmi, zdumiony przekonasz się, jak wielu traktuje zwierzęta z równym i przynależnym im respektem, oraz szacunkiem. Jak swych współbraci. I słusznie, i tak ma być. Przecież są takie piękne.”
Andrzej Szmilichowski przepowiada także: „Gdy wiele osób jednocześnie zaczyna stawiać pod znakiem zapytania coś, co należy do podstaw funkcjonowania i przyzwyczajeń społeczeństwa, następują radykalne i nieodwracalne zmiany. I następują szybko.”
Dlatego w Rozmyślaniach pt. „Litość nad zwierzętami” namawiałam do występowania przeciw ustalonemu, bezdusznemu bezprawiu. Oczywiście rozsądnie. Kiedy kogoś ugryzie jadowity wąż, wiadomo, że nie będzie się zastanawiał, czy antidotum było testowane na zwierzętach. Ale zanim to się stanie, może przeciw temu testowaniu protestować. Bo obecnie, przy zaawansowanej technice komputerowej (jak też przy innych, już znanych nauce sposobach), można się obejść bez testów zarówno na zwierzętach, jak i na ludziach. (Nawet testy bomb atomowych, na szczęście, robi się komputerowo.)
A i wcześniej - jak wielu rozsądnych uczonych podawało - testy na zwierzętach nie miały praktycznie większego znaczenia, bo np. duża ilość jakiejś substancji nie zabija zwierzęcia, a minimalna jej ilość jest trująca dla człowieka i to pomimo, że ogromna ilość genów jest wspólna dla wszystkich ssaków - bo jednak ta minimalna różnica jest istotna.
Innymi słowy, zwierzęta używane do doświadczeń są niepotrzebnie torturowane.
Zdarza się też i to często, że testy przeprowadzane na ludziach kończą się śmiercią ludzkich „świnek doświadczalnych”. Nie muszę tu wyjaśniać, że jest to zwyczajne przestępstwo i jako takie powinno być, zgodnie z obowiązującym prawem, ukarane. Dochodzi do tego gdy, ze względu na pieniądze, do testów na ludziach przechodzi się zbyt szybko - bez dokładnego, teoretycznego przebadania leku. Przy tym najczęściej ochotnikami są ludzie najbiedniejsi (więc z nimi mniej się liczą - taka jest okrutna prawda). Choć... za błędy popełniane na ludziach wypłaca się czasem większe lub mniejsze odszkodowania. Natomiast zwierzęta po „użyciu” są usypiane.
Przy chronicznej chorobie, możemy wybrać lek z fabryki, która nie testuje na zwierzętach. Tak samo kosmetyki. Zachęcam do tego, chociaż ... daje to mały skutek. Należałoby raczej zmusić fabryki, żeby w taki sposób leków nie produkowały. Tym bardziej, że jak prawie codziennie informuje telewizja, wypuszcza się na rynek leki za krótko wypróbowane, powodujące często śmierć - także kupujących te leki - ponieważ fabrykanci nie produkują z powołania, lecz dla zysku.
To tak, jak z protestem przeciw zanieczyszczaniu środowiska: mogę wyszukiwać na półkach środki do prania współgrające z naturą, ale skuteczniej będzie, jeśli zmuszę fabrykantów do produkowania maszyn do prania tylko na wodę (podobno już takie wymyślono? ale trzeba by przebudować wszystkie fabryki...).
Człowiek dla swej obecnej wygody niszczy świat dla następnych pokoleń. Nie będę przypominać ludzkich wykroczeń przeciw ekologii - wszyscy je znamy. I czym jest choroba „wściekłych krów”, czy obecnie zagrażająca światu „ptasia grypa”, jak nie zemstą Natury za fabryki mięsa? Choć przyznam, że wciąż nie ma na to logicznej odpowiedzi ludzkości – trwając w strachu przed chorobą - dalej robi to samo, idąc na łatwiznę i tylko np. ...dezynfekując kurniki.
Niepotrzebnie też łudzimy się, że zwiększona częstotliwość kataklizmów: potężne trzęsienia ziemi, cyklony i trąby powietrzne o niespotykanej sile, zatrważające powodzie, tsunami itp. są (tak jak piszą nieuczciwi, piszący w imię interesów fabrykantów, czy niezorientowani dziennikarze) ot tak sobie! - bo właśnie nadszedł taki okres w dziejach Ziemi!?? Oczywiście, że to coraz większa ludzka populacja - w zatrważający sposób niszcząca przyrodę - jest winna. Wszystkie spraje, telefony komórkowe, dymiące kominy, odpady nuklearne itd. itp. już nas niszczą!
Nie każdemu dane nagle zmienić świat, dlatego zachęcam maluczkich - niech każdy dba o przyrodę wg. własnych możliwości. Np. finansując odpowiednie organizacje, wybierając z półek sklepowych artykuły, przeciwstawiając się okrucieństwu (także na ludziach!). Pomagając. Ludziom, zwierzętom, roślinom. Pojmijmy, że jesteśmy tylko częścią przyrody - może tą najinteligentniejszą, ale jak do tej pory na pewno nie najlepszą! Zrozummy też, że nie wolno nam zniszczyć stworzonego na świecie ładu - bo będzie to samobójstwem ludzkości, które pociągnie za sobą zagładę wszelkiego życia.
Ludzi dobrej woli wciąż jest za mało, żeby nagle zmienili obecny stan rzeczy. Przy tym jest wielu ludzi dobrych, ale biernych, bojących się, nie chcących się mieszać, czy sprzeciwiać. Nie są ogólnie zorganizowani - bo brak charyzmatycznego przywódcy. Ale tacy pojawiają się zawsze w odpowiedniej chwili, możemy zatem mieć nadzieję, że i teraz zjawi się Ktoś, kto zmieni układy na świecie.
A czekając, możemy powoli coś robić w tym kierunku - kropla wody to tylko kropla, ale miliony kropel to już potęga.
Cytaty księdza M.Canciani i jasnowidza A.Szmilichowskiego zaczerpnęłam z artykułów zamieszczonych w piśmie Nieznany Świat nr 55 i r 78 - E.Celejewska
Akcent Polski nr 9 i 10 - 2005
__________________________________________________________
sobota, listopada 19, 2005
Rozmyślania za kierownicą nr 19 - Litość nad zwierzętami
Za każdym razem, gdy siadam za kierownicą, błagam Boga i wszystkie Duchy Opiekuńcze, żebym nikogo autem nie zabiła i nie zraniła - nawet ptaka, czy jaszczurki. A dopiero potem proszę o swoje bezpieczeństwo.
Szczególnie na małych ulicach nie wiadomo kto i co może wyskoczyć zza zaparkowanego samochodu. Kiedyś, tylko dzięki temu, że jechałam wolno, nie zabiłam pięknego, popielatego kota, który właśnie przed kołami mojego samochodu rozpoczął nocną wyprawę. Z całej siły kopnęłam hamulec i z wizgiem stanęłam w miejscu, aż dym z kół poszedł! Na szczęście kota nie uderzyłam, czmychnął przerażony hałasem! Za to ja, gdy zjechałam na pobocze i na wacianych nogach przeszukałam ogródki domów po obu stronach ulicy - przez kilka minut dochodziłam do siebie. Jechałam pięćdziesiątką, ale jak widać, też niebezpiecznie!
Od tej pory, na małych uliczkach zwalniam do 40 km. na godzinę.
Ale są tacy, co widząc przechodzące jezdnią zwierzę – naciskają gaz. Nie myślą (bo tacy mózgów nie mają), że to samo może ich spotkać. Bo sprawiedliwa natura sama karze winowajców, dla wszystkich żyjących stosując te same prawa. Tylko naiwni przedstawiciele tzw. „wyższej rasy” - sądzą, że skrzywdzenie „młodszego brata” ujdzie im bezkarnie...
Nawet nie wszyscy miłośnicy zwierząt wiedzą, że czwarty października – dzień urodzin Św.Franciszka – od 1982r został ogłoszony Światowym Dniem Ochrony Zwierząt.
Może więc choć w tym miesiącu zastanówmy się nad naszymi młodszymi - lepszymi braćmi? Ale kochać zwierzęta, to nie znaczy tylko dbać o własnego pupila, lecz także występować w obronie tych maltretowanych.
Od najmłodszych lat czułam „litość nad zwierzętami”, do dziś mi to pozostało, bo prawie zawsze staję w obronie pokrzywdzonych (także dwunożnych) zwierząt. Moje pierwsze wystąpienie w obronie konia, który upadł nie mogąc pociągnąć fury pełnej węgla, skończyło się boleśnie. To były okrutne powojenne czasy. W Warszawie, gdzie życie toczyło się, jeszcze przynajmniej dziesięć lat po wojnie, na nieuprzątniętych gruzach, nie było litości dla słabych. Koń upadł, bo fura załadowana była do granic możliwości. Pijany właściciel okładał go biczem, mszcząc się za nędzę swojego życia, więc ja – smarkata żądająca litości dla konia, mogłam go tylko więcej rozzłościć. Oberwałam batem po nogach i była to moja pierwsza lekcja życiowego okrucieństwa.i ...bezradności.
Może dlatego występuję w obronie tych, co się nie bronią?... (I też za nich obrywam...)
Częścią mojej rodziny zawsze były zwierzęta - przez dziesiątki lat psy. Mądre, jak Budrys, mieszaniec wilka i bernardyna, który pilnował mojej siostry gdy była mała, lepiej niż jakakolwiek niańka.
Ale były też psie głupki - jak pewien Bobik, towarzysz mojego warszawskiego dzieciństwa, który uwielbiał pruć fotele i kanapy, obgryzać nogi krzeseł (wziął się nawet za nogi fortepianu, choć był tylko mieszańcem małego kundla i teriera). Gdy wracałam ze szkoły, merdając kikutem ogona witał mnie z wyżyny fortepianu, z brodą pełną przyczepionych suchych ostów, przywiezionych z gór w celach dekoracyjnych, a obecnie w kawałkach leżących obok szczątków nut i bibliotecznej książki, za którą znów trzeba było zapłacić!
Bobik był niewątpliwie równie głupi jak jego imię, ale był psem wesołym i towarzyskim i miał artystyczną naturę - był wyjątkowo muzykalny. Ja też. Wobec czego urządzaliśmy koncerty dla sąsiadów. Chodziłam po klawiaturze fortepianu, wyśpiewując wniebogłosy, a popapraniec wył, ile miał siły w płucach! Ale muzykalnie: jak szłam w górę klawiatury - wył dyszkancikiem, jak deptałam dolne klawisze - efektownym glissandem zjeżdżał, aż do operowego basu. Był to właściwie mój pies, to ja spędzałam z nim najwięcej czasu. Cóż... nie byłam poważnym dzieckiem, a mówią że psy upodabniają się do właścicieli...
Gdy dorosłam, zrozumiałam, że mojemu charakterowi lepiej odpowiada samodzielny kot. I tak już od trzydziestu lat odpowiadają mi najróżniejsze koty, których całe pokolenia przewinęły się przez nasze kolejne mieszkania.
Nawet na emigrację wyruszyliśmy z dwoma czarnymi kotami, które z bólem serca, musieliśmy pozostawić na wsi w Bośni. Obozy dla uchodźców nie przyjmują czworonogów, a bilet z Europy do Australii, wraz z kosztami kwarantanny wynosił na jednego kota ponad cztery tysiące dolarów! Co dla nas, emigrantów, było sumą nieosiągalną. Koty zapłaciły więc najwyższą cenę za nasze szczęśliwe wylądowanie w Australii i być może były ofiarą za nasze życia. Kilka lat później w Bośni toczyła się okrutna wojna. Tam, gdzie ewentualnie byśmy mieszkali zginęło wielu ludzi.
Przed paru laty ukazała się interesująca książka Anne i Daniela Meurois Givaudan, o polskim tytule „O tych, które posiadają duszę”. Osobiście nie wątpię, że zwierzęta dusze posiadają - tchnął je w nie Najwyższy, gdy je stworzył, tak samo jak w nas, zarozumialców uzurpujących sobie do tego jedyne prawo!
Autorzy książki, posiadając możliwość świadomego wychodzenia z ciała fizycznego, kontaktowali się z Bytami (czyli Aniołami), które kierują światem zwierząt. Także ze zbiorowymi duszami zwierząt (np. ptaków, czy szczurów) i z pojedyńczymi zwierzętami, które opowiadały o sobie. Przebaczenie, miłość i wzajemna pomoc, w pełni istnieją w świecie zwierząt, gdy w ludzkim, wciąż tylko w stanie szczątkowym. Postęp cywilizacji słabo podnosi szlachetność naszych uczuć!
Książka przedstawia świat zwierząt w świetle nam nieznanym. Obecnie trudno jest dowieść, czy są to fakty, czy wyobraźnia autorów, jednak skłonna jestem przyjąć, że przekazali prawdę. Wszak ludzi o specjalnej duchowej mocy coraz więcej rodzi się na świecie. A nauka stale potwierdza, że to czego nie widzimy, też istnieje...
„Czy nigdy nie przyszło wam na myśl, że pod zwykłą postacią waszego psa lub kota może kryć się wielka dusza?” Oto fragment rozmowy autorów z psem Tommy: „Rodzina, w której żyłem była kochającą się rodziną, ale dla nich byłem tylko psem(...) pies, kot lub chomik, były przede wszystkim zabawkami dla dzieci; przedmiotem, który można zamknąć w garażu, kiedy się go miało dosyć i któremu nie było zimno ani nie chciało się spać. Pokora. To właśnie teraz przeze mnie przepływa.”
Zawsze przeczuwałam, że zwierzęta nieraz ofiarowują siebie, żeby uratować czlowieka, którego kochają. Książka moje domysły potwierdza wyjaśniając, że: „...często jest to jednym z zadań ich życia.” Oto słowa psa Tommy’ego: „Duch Życia może czasem poprosić abyśmy wzięli na siebie to ciemne światło przeznaczone dla człowieka, którego kochamy; wówczas akceptujemy, żeby ten ból przypadł nam w udziale i żeby naszą formę opuściły siły życiowe. Nie jest to obowiązek, ale miłość, która sprawia, że tak czynimy(...) wy nie znacie związków, jakie nas z wami wiążą(...)”
Pozbawieni uczuć nie potrafiąc pojąć tej ofiary paplają, że „zdechło im” zwierzątko. Bezmyślnym powtarzam: „zdechł” - to Breżniew! Tak właśnie, trafnie używając tego słowa i uradowani tym faktem wiwatowali niegdyś Polacy na terenie obozu uchodźców w Latinie, we Włoszech. Natomiast zwierzęta umierają z godnością.
Właśnie z miłości do zwierząt, dziesięć lat temu moja rodzina przestała jeść mięso - nie je się braci. Jedzenie mięsa to tylko sprawa przyzwyczajenia. Jest tyle innych produktów, które lepiej smakują i na pewno są lżej strawne dla układu pokarmowego roślinożercy – jaki posiada człowiek. (Nie mówiąc, że obecne mięso jest po prostu trucizną!) A zjadaczom trupów polecam obejrzenie scen z rzeźni (nie mamy prawa nie wiedzieć, że zwierzęta rozumieją, że są zabijane i czują ból!) - może zaczną inaczej patrzeć na wypatroszone kurczaki, czy kawały krwawego mięsa u rzeźnika!
Człowiek jest istotą przewrotną. Gdy na filmach fabularnych pokazane są sceny zabijania zwierząt, na końcu umieszcza się napis: „Żadne zwierzę, nie zostało skrzywdzone przy kręceniu tego filmu.” Oczywiście dlatego, że za to grożą ogromne kary pieniężne!
Ale jednocześnie, na większą skalę nie robi się nic, żeby ukrócić katowanie i barbarzyńskie obyczaje: uwięzione łańcuchami niedźwiedzie są zagryzane przez psy - ku uciesze gawiedzi. Walki psów, czy kogutów w niektórych krajach są na porządku dziennym. W Hiszpanii, zabijanie byków w najokrutniejszy sposób, uważa się za bohaterski wyczyn! W Polsce, psy podwórkowe zimą przymarzają do ziemi...
W godzinach nocnych (ze względu na okrucieństwo obrazów?) pojawia się w telewizji reklama jednej z organizacji protestujących przeciw testowaniu na zwierzętach kosmetykow, czy lekarstw. A wykonuje się na nich najpotworniejsze doświadczenia jakie można sobie wyobrazić! Na zdjęciach widziałam małpy zarażone syfilisem, świnki morskie z otwartymi czaszkami i podłączonymi do mózgów elektrycznymi przewodami; króliki, koty, psy z odrażającymi (i bolesnymi!) alergiami po próbach kosmetyków.
Poważni uczeni udowodnili wiele razy, że wszystkie te testy nie mają sensu, bo nawet minimalna różnica w genach powoduje całkowicie inne działanie tej samej substancji. A zabawiającym się w tak okrutny sposób „uczonym” życzę podobnego losu – bowiem egocentryk uczy się tylko na własnym cierpieniu. A testy leków należałoby raczej przeprowadzać (za ich zgodą) na nieuleczalnie chorych ludziach. Kosmetyki zaś, na dobrze opłacanych ludzkich ochotnikach – tylko w taki sposób te badania miałyby sens.
Ale jak możemy mieć litość nad czworonożnymi zwierzętami, skoro jesteśmy znieczuleni na bliźniego na dwóch nogach! W państwie, które szczyci się wyjątkową demokracją, na dokumentalnym filmie Murzynka - mieszkanka zniszczonego huraganem miasta, płacze do kamery: „Błagamy prezydenta Busha o pomoc! Niech ktoś przyjedzie tutaj i zainteresuje się nami!...”
Ale przecież łatwiej jest zabijać, niż ratować życie...
Może więc - chociaż w pierwszych dniach października - poświęćmy uwagę przyjaciołom, którzy kochają i poświęcają się dla nas. Utulmy psa lub kota, ale uratujmy też obce zwierzę - choćby wspierając finansowo którąś dobroczynną, pomagającą, czy walczącą o prawa zwierząt instytucję. Nie kupujmy kosmetyków i lekarstw z firm, które wykonują testy na zwierzętach. A może zostańmy jaroszami?
Ludzi o wyższej sile duchowej, rozumiejących, że nie należy zabijać, lecz pomagać - jest sporo na świecie. Przyłączmy się do nich, bo jak mówi cytat z omawianej wyżej książki: „...żadne z królestw, nawet to człowiecze, nie może ewoluować, jeśli pozostawi z tyłu nawet najmniejszą część Kreacji.”
Akcent Polski nr 8 – 2005
__________________________________________________________
Szczególnie na małych ulicach nie wiadomo kto i co może wyskoczyć zza zaparkowanego samochodu. Kiedyś, tylko dzięki temu, że jechałam wolno, nie zabiłam pięknego, popielatego kota, który właśnie przed kołami mojego samochodu rozpoczął nocną wyprawę. Z całej siły kopnęłam hamulec i z wizgiem stanęłam w miejscu, aż dym z kół poszedł! Na szczęście kota nie uderzyłam, czmychnął przerażony hałasem! Za to ja, gdy zjechałam na pobocze i na wacianych nogach przeszukałam ogródki domów po obu stronach ulicy - przez kilka minut dochodziłam do siebie. Jechałam pięćdziesiątką, ale jak widać, też niebezpiecznie!
Od tej pory, na małych uliczkach zwalniam do 40 km. na godzinę.
Ale są tacy, co widząc przechodzące jezdnią zwierzę – naciskają gaz. Nie myślą (bo tacy mózgów nie mają), że to samo może ich spotkać. Bo sprawiedliwa natura sama karze winowajców, dla wszystkich żyjących stosując te same prawa. Tylko naiwni przedstawiciele tzw. „wyższej rasy” - sądzą, że skrzywdzenie „młodszego brata” ujdzie im bezkarnie...
Nawet nie wszyscy miłośnicy zwierząt wiedzą, że czwarty października – dzień urodzin Św.Franciszka – od 1982r został ogłoszony Światowym Dniem Ochrony Zwierząt.
Może więc choć w tym miesiącu zastanówmy się nad naszymi młodszymi - lepszymi braćmi? Ale kochać zwierzęta, to nie znaczy tylko dbać o własnego pupila, lecz także występować w obronie tych maltretowanych.
Od najmłodszych lat czułam „litość nad zwierzętami”, do dziś mi to pozostało, bo prawie zawsze staję w obronie pokrzywdzonych (także dwunożnych) zwierząt. Moje pierwsze wystąpienie w obronie konia, który upadł nie mogąc pociągnąć fury pełnej węgla, skończyło się boleśnie. To były okrutne powojenne czasy. W Warszawie, gdzie życie toczyło się, jeszcze przynajmniej dziesięć lat po wojnie, na nieuprzątniętych gruzach, nie było litości dla słabych. Koń upadł, bo fura załadowana była do granic możliwości. Pijany właściciel okładał go biczem, mszcząc się za nędzę swojego życia, więc ja – smarkata żądająca litości dla konia, mogłam go tylko więcej rozzłościć. Oberwałam batem po nogach i była to moja pierwsza lekcja życiowego okrucieństwa.i ...bezradności.
Może dlatego występuję w obronie tych, co się nie bronią?... (I też za nich obrywam...)
Częścią mojej rodziny zawsze były zwierzęta - przez dziesiątki lat psy. Mądre, jak Budrys, mieszaniec wilka i bernardyna, który pilnował mojej siostry gdy była mała, lepiej niż jakakolwiek niańka.
Ale były też psie głupki - jak pewien Bobik, towarzysz mojego warszawskiego dzieciństwa, który uwielbiał pruć fotele i kanapy, obgryzać nogi krzeseł (wziął się nawet za nogi fortepianu, choć był tylko mieszańcem małego kundla i teriera). Gdy wracałam ze szkoły, merdając kikutem ogona witał mnie z wyżyny fortepianu, z brodą pełną przyczepionych suchych ostów, przywiezionych z gór w celach dekoracyjnych, a obecnie w kawałkach leżących obok szczątków nut i bibliotecznej książki, za którą znów trzeba było zapłacić!
Bobik był niewątpliwie równie głupi jak jego imię, ale był psem wesołym i towarzyskim i miał artystyczną naturę - był wyjątkowo muzykalny. Ja też. Wobec czego urządzaliśmy koncerty dla sąsiadów. Chodziłam po klawiaturze fortepianu, wyśpiewując wniebogłosy, a popapraniec wył, ile miał siły w płucach! Ale muzykalnie: jak szłam w górę klawiatury - wył dyszkancikiem, jak deptałam dolne klawisze - efektownym glissandem zjeżdżał, aż do operowego basu. Był to właściwie mój pies, to ja spędzałam z nim najwięcej czasu. Cóż... nie byłam poważnym dzieckiem, a mówią że psy upodabniają się do właścicieli...
Gdy dorosłam, zrozumiałam, że mojemu charakterowi lepiej odpowiada samodzielny kot. I tak już od trzydziestu lat odpowiadają mi najróżniejsze koty, których całe pokolenia przewinęły się przez nasze kolejne mieszkania.
Nawet na emigrację wyruszyliśmy z dwoma czarnymi kotami, które z bólem serca, musieliśmy pozostawić na wsi w Bośni. Obozy dla uchodźców nie przyjmują czworonogów, a bilet z Europy do Australii, wraz z kosztami kwarantanny wynosił na jednego kota ponad cztery tysiące dolarów! Co dla nas, emigrantów, było sumą nieosiągalną. Koty zapłaciły więc najwyższą cenę za nasze szczęśliwe wylądowanie w Australii i być może były ofiarą za nasze życia. Kilka lat później w Bośni toczyła się okrutna wojna. Tam, gdzie ewentualnie byśmy mieszkali zginęło wielu ludzi.
Przed paru laty ukazała się interesująca książka Anne i Daniela Meurois Givaudan, o polskim tytule „O tych, które posiadają duszę”. Osobiście nie wątpię, że zwierzęta dusze posiadają - tchnął je w nie Najwyższy, gdy je stworzył, tak samo jak w nas, zarozumialców uzurpujących sobie do tego jedyne prawo!
Autorzy książki, posiadając możliwość świadomego wychodzenia z ciała fizycznego, kontaktowali się z Bytami (czyli Aniołami), które kierują światem zwierząt. Także ze zbiorowymi duszami zwierząt (np. ptaków, czy szczurów) i z pojedyńczymi zwierzętami, które opowiadały o sobie. Przebaczenie, miłość i wzajemna pomoc, w pełni istnieją w świecie zwierząt, gdy w ludzkim, wciąż tylko w stanie szczątkowym. Postęp cywilizacji słabo podnosi szlachetność naszych uczuć!
Książka przedstawia świat zwierząt w świetle nam nieznanym. Obecnie trudno jest dowieść, czy są to fakty, czy wyobraźnia autorów, jednak skłonna jestem przyjąć, że przekazali prawdę. Wszak ludzi o specjalnej duchowej mocy coraz więcej rodzi się na świecie. A nauka stale potwierdza, że to czego nie widzimy, też istnieje...
„Czy nigdy nie przyszło wam na myśl, że pod zwykłą postacią waszego psa lub kota może kryć się wielka dusza?” Oto fragment rozmowy autorów z psem Tommy: „Rodzina, w której żyłem była kochającą się rodziną, ale dla nich byłem tylko psem(...) pies, kot lub chomik, były przede wszystkim zabawkami dla dzieci; przedmiotem, który można zamknąć w garażu, kiedy się go miało dosyć i któremu nie było zimno ani nie chciało się spać. Pokora. To właśnie teraz przeze mnie przepływa.”
Zawsze przeczuwałam, że zwierzęta nieraz ofiarowują siebie, żeby uratować czlowieka, którego kochają. Książka moje domysły potwierdza wyjaśniając, że: „...często jest to jednym z zadań ich życia.” Oto słowa psa Tommy’ego: „Duch Życia może czasem poprosić abyśmy wzięli na siebie to ciemne światło przeznaczone dla człowieka, którego kochamy; wówczas akceptujemy, żeby ten ból przypadł nam w udziale i żeby naszą formę opuściły siły życiowe. Nie jest to obowiązek, ale miłość, która sprawia, że tak czynimy(...) wy nie znacie związków, jakie nas z wami wiążą(...)”
Pozbawieni uczuć nie potrafiąc pojąć tej ofiary paplają, że „zdechło im” zwierzątko. Bezmyślnym powtarzam: „zdechł” - to Breżniew! Tak właśnie, trafnie używając tego słowa i uradowani tym faktem wiwatowali niegdyś Polacy na terenie obozu uchodźców w Latinie, we Włoszech. Natomiast zwierzęta umierają z godnością.
Właśnie z miłości do zwierząt, dziesięć lat temu moja rodzina przestała jeść mięso - nie je się braci. Jedzenie mięsa to tylko sprawa przyzwyczajenia. Jest tyle innych produktów, które lepiej smakują i na pewno są lżej strawne dla układu pokarmowego roślinożercy – jaki posiada człowiek. (Nie mówiąc, że obecne mięso jest po prostu trucizną!) A zjadaczom trupów polecam obejrzenie scen z rzeźni (nie mamy prawa nie wiedzieć, że zwierzęta rozumieją, że są zabijane i czują ból!) - może zaczną inaczej patrzeć na wypatroszone kurczaki, czy kawały krwawego mięsa u rzeźnika!
Człowiek jest istotą przewrotną. Gdy na filmach fabularnych pokazane są sceny zabijania zwierząt, na końcu umieszcza się napis: „Żadne zwierzę, nie zostało skrzywdzone przy kręceniu tego filmu.” Oczywiście dlatego, że za to grożą ogromne kary pieniężne!
Ale jednocześnie, na większą skalę nie robi się nic, żeby ukrócić katowanie i barbarzyńskie obyczaje: uwięzione łańcuchami niedźwiedzie są zagryzane przez psy - ku uciesze gawiedzi. Walki psów, czy kogutów w niektórych krajach są na porządku dziennym. W Hiszpanii, zabijanie byków w najokrutniejszy sposób, uważa się za bohaterski wyczyn! W Polsce, psy podwórkowe zimą przymarzają do ziemi...
W godzinach nocnych (ze względu na okrucieństwo obrazów?) pojawia się w telewizji reklama jednej z organizacji protestujących przeciw testowaniu na zwierzętach kosmetykow, czy lekarstw. A wykonuje się na nich najpotworniejsze doświadczenia jakie można sobie wyobrazić! Na zdjęciach widziałam małpy zarażone syfilisem, świnki morskie z otwartymi czaszkami i podłączonymi do mózgów elektrycznymi przewodami; króliki, koty, psy z odrażającymi (i bolesnymi!) alergiami po próbach kosmetyków.
Poważni uczeni udowodnili wiele razy, że wszystkie te testy nie mają sensu, bo nawet minimalna różnica w genach powoduje całkowicie inne działanie tej samej substancji. A zabawiającym się w tak okrutny sposób „uczonym” życzę podobnego losu – bowiem egocentryk uczy się tylko na własnym cierpieniu. A testy leków należałoby raczej przeprowadzać (za ich zgodą) na nieuleczalnie chorych ludziach. Kosmetyki zaś, na dobrze opłacanych ludzkich ochotnikach – tylko w taki sposób te badania miałyby sens.
Ale jak możemy mieć litość nad czworonożnymi zwierzętami, skoro jesteśmy znieczuleni na bliźniego na dwóch nogach! W państwie, które szczyci się wyjątkową demokracją, na dokumentalnym filmie Murzynka - mieszkanka zniszczonego huraganem miasta, płacze do kamery: „Błagamy prezydenta Busha o pomoc! Niech ktoś przyjedzie tutaj i zainteresuje się nami!...”
Ale przecież łatwiej jest zabijać, niż ratować życie...
Może więc - chociaż w pierwszych dniach października - poświęćmy uwagę przyjaciołom, którzy kochają i poświęcają się dla nas. Utulmy psa lub kota, ale uratujmy też obce zwierzę - choćby wspierając finansowo którąś dobroczynną, pomagającą, czy walczącą o prawa zwierząt instytucję. Nie kupujmy kosmetyków i lekarstw z firm, które wykonują testy na zwierzętach. A może zostańmy jaroszami?
Ludzi o wyższej sile duchowej, rozumiejących, że nie należy zabijać, lecz pomagać - jest sporo na świecie. Przyłączmy się do nich, bo jak mówi cytat z omawianej wyżej książki: „...żadne z królestw, nawet to człowiecze, nie może ewoluować, jeśli pozostawi z tyłu nawet najmniejszą część Kreacji.”
Akcent Polski nr 8 – 2005
__________________________________________________________
sobota, listopada 12, 2005
Rozmyślania za kierownicą nr 18 - Awantura na internecie!
Zimowa grypa, która mnie dopadła - przyhamowała „Rozmyślania za kierownicą” na kilka tygodni. Za to więcej uwagi mogłam poświęcić internetowi, na który przeważnie nie starcza mi czasu. Zatem dzięki grypie, choć trochę późno, bo dopiero parę dni temu, dowiedziałam się, że dn.19.07.05r na Wirtualnej Polonii - która jest głosem Polonii z całego świata na internecie - burzę wywołał felieton Mariana Kałuskiego pt. „Krytycznie o Polonii australijskiej.” Zainteresowanym podaję adres: www.wirtualnapolonia.com
Sprawa, którą autor poruszył, dotyczy przede wszystkim prezesa Rady Naczelnej naszej Polonii.
Po pierwsze: przyznam, że osobiście niewiele wiem na temat Rady Naczelnej Polonii Australijskiej (a ostatnio nawet!) i Nowozelandzkiej. Nigdy też nie głosowałam na nikogo z tej rady ani na nikogo z jakiejkolwiek organizacji, które RN wybierają - ponieważ nie są to wybory ogólnopolonijne.
Ze strony internetowej można dowiedzieć się, że jest ona naczelną organizacją zrzeszonych organizacji polonijnych w Australii i wybierają ją przedstawiciele podlegających jej organizacji - czyli podając niedokładnie (nie znam dokładnych danych), mniej więcej 6% Polonii australijskiej. Dlaczego więc RN reprezentuje CAŁĄ Polonię australijską (i ostatnio) nowozelandzką - pozostaje dla mnie zagadką. Ponieważ nazwa nie odpowiada prawdzie powinna brzmieć: Rada Naczelna Zrzeszonych Australijskich i Nowozelandzkich Organizacji Polonijnych.
Ważne też, że zrzeszonych, bo nigdy nie słyszałam, żeby rada ta, kiedykolwiek i w jakikolwiek sposób pomagała organizacjom polonijnym, w których działałam i działam od 86r, a więc: dziecięcemu chórowi Polskie Kwiaty, sobotniej szkole w Cabramatta, Radiu 2000FM, Polskiemu Towarzystwu Literackiemu w Sydney, Expressowi Wieczornemu, czy miesięcznikowi Akcent Polski - które to organizacje mimo bardzo prężnego i pożytecznego działania, Radzie Naczelnej nie podlegają.
W zasadzie RN ma wąski zakres działania i służy głównie rozwiązywaniu ewentualnych konfliktów między Polonią, a Australią. I owszem, nieraz czytam w prasie, jak „dzielnie” broni nazwy góry Kościuszki, czy protestuje przeciw nazywaniu nazistowskich obozów zagłady, polskimi obozami koncentracyjnymi (z dużym opóźnieniem). Z podanych przykładów wnioskuję, że ma ona służyć przedstawianiu Australijczykom prawdy o Polsce i Polonii. Wobec czego jak zakwalifikować niedawno organizowane przez RN – dla widowni australijskiej! - obchody ku czci Solidarności ...bez Solidarności, której wielu członkom Australia niegdyś udzieliła azylu?
Oczywiście Rada Naczelna Polonii jest potrzebna, chociażby jako łącznik pomiędzy Australią a Polonią, powinna jednak działać energicznie i przedstawiać PRAWDĘ o Polonii i Polsce
Po drugie: ponieważ nie znam żadnej innej działalności RN niż w.w. i nie znam prywatnie jej członków (nawet z widzenia!) - nie mogę potwierdzić faktów przytoczonych w artykule p.Kałuskiego.
Choć jeden mogę! Jestem bowiem w posiadaniu pierwszego numeru Akcentu Polskiego, w którym zamieszczono przedruk z polskiego pisma „Technika i ty” z dn.1.06.69r - felietonu napisanego ku czci postępu socjalizmu w dawnej Polsce! Cytuję fragment: „Postęp ten jest widoczny w całym kraju, niemal w każdym jego zakątku. Daje się zauważyć dymami odległych kominów, światłem neonów, hukiem motorów i ich ciągłym ruchem.” itd. w podobnym tonie. Felieton podpisano: Janusz Rygielski.
I tak doszłam do sedna niebotycznej awantury na internecie! Niebotycznej, bo pod felietonem M.Kałuskiego umieszczono aż 466!!! komentarzy Polonusów z całego świata. Niestety, komentarzy głównie niepochlebnych dla Polonii australijskiej. O tytułach wręcz wrogich: „Polonia australijska jest żałosna i wykołowana przez komuchów!”, „Polonia australijska stała się pośmiewiskiem na świecie” i... przynajmniej połowa w tym samym tonie.
Dlaczego, aż tak? Ponieważ Marian Kałuski twierdzi tam, że prezes Rady Naczelnej Polonii Australijskiej, a od niedawna i Nowozelandzkiej – Janusz Rygielski, należał do PZPR-u i felietonów podobnych temu, z którego pochodzi przytoczony powyżej fragment - napisał aż 1000! (Tu chciałabym zapobiec ewentualnym spekulacjom na temat autora artykułu zamieszczonego na WP, ponieważ istotne jest tylko, czy prezes RN należał do PZPRu.)
Sprawy tej nie należy nawet próbować zatuszować. Oprócz strony moralnej, byłoby to dla Polonii australijskiej - niebezpieczne. Rządowi australijskiemu może wydać się niezrozumiałym i karygodnym, że na czele uciekinierów z państwa komunistycznego reżymu, stoi przedstawiciel byłych ciemiężycieli.
Wobec czego, jeśli zostanie udowodnione, że prezes RN – Janusz Rygielski należał do PZPR-u – to jasne, że nie może on stać na czele antykomunistów. Natomiast jeżeli, powiedzmy, okaże się, że nie należał – no... to należą mu się przeprosiny.
Osobiście uważam, że POLONIĘ MOŻE REPREZENTOWAĆ TYLKO CZŁOWIEK O NIEPOSZLAKOWANEJ OPINII. I po niedawnej rezygnacji z kariery politycznej lidera opozycji NSW – z mniej istotnych powodów! – widać, że taka zasada obowiązuje w Australii. W związku z czym, niewyjaśnienie afery w RN, może spowodować konsekwencje niekorzystne dla Polonii australijskiej i nowozelandzkiej.
Choć... z obawą obserwując istniejące układy, mogę przewidzieć zakończenie: zamieszani przeczekają, aż się uciszy, natomiast nieczujący przynależności (a takich jest więcej) nie będą zainteresowani... Tak, że być może, nadal będzie nas reprezentować – niewybierana przez ogół Polonii (i co się z tym wiąże - nieznana ogółowi) RNPA i NZ!...
Chyba, że się wreszcie obudzimy i zastanowimy, jak ten problem – wg. zasad obowiązujących w demokratycznym państwie – rozwiązać.
Akcent Polski nr 7 – 2005
www.wirtualnapolonia.com
__________________________________________________________
Sprawa, którą autor poruszył, dotyczy przede wszystkim prezesa Rady Naczelnej naszej Polonii.
Po pierwsze: przyznam, że osobiście niewiele wiem na temat Rady Naczelnej Polonii Australijskiej (a ostatnio nawet!) i Nowozelandzkiej. Nigdy też nie głosowałam na nikogo z tej rady ani na nikogo z jakiejkolwiek organizacji, które RN wybierają - ponieważ nie są to wybory ogólnopolonijne.
Ze strony internetowej można dowiedzieć się, że jest ona naczelną organizacją zrzeszonych organizacji polonijnych w Australii i wybierają ją przedstawiciele podlegających jej organizacji - czyli podając niedokładnie (nie znam dokładnych danych), mniej więcej 6% Polonii australijskiej. Dlaczego więc RN reprezentuje CAŁĄ Polonię australijską (i ostatnio) nowozelandzką - pozostaje dla mnie zagadką. Ponieważ nazwa nie odpowiada prawdzie powinna brzmieć: Rada Naczelna Zrzeszonych Australijskich i Nowozelandzkich Organizacji Polonijnych.
Ważne też, że zrzeszonych, bo nigdy nie słyszałam, żeby rada ta, kiedykolwiek i w jakikolwiek sposób pomagała organizacjom polonijnym, w których działałam i działam od 86r, a więc: dziecięcemu chórowi Polskie Kwiaty, sobotniej szkole w Cabramatta, Radiu 2000FM, Polskiemu Towarzystwu Literackiemu w Sydney, Expressowi Wieczornemu, czy miesięcznikowi Akcent Polski - które to organizacje mimo bardzo prężnego i pożytecznego działania, Radzie Naczelnej nie podlegają.
W zasadzie RN ma wąski zakres działania i służy głównie rozwiązywaniu ewentualnych konfliktów między Polonią, a Australią. I owszem, nieraz czytam w prasie, jak „dzielnie” broni nazwy góry Kościuszki, czy protestuje przeciw nazywaniu nazistowskich obozów zagłady, polskimi obozami koncentracyjnymi (z dużym opóźnieniem). Z podanych przykładów wnioskuję, że ma ona służyć przedstawianiu Australijczykom prawdy o Polsce i Polonii. Wobec czego jak zakwalifikować niedawno organizowane przez RN – dla widowni australijskiej! - obchody ku czci Solidarności ...bez Solidarności, której wielu członkom Australia niegdyś udzieliła azylu?
Oczywiście Rada Naczelna Polonii jest potrzebna, chociażby jako łącznik pomiędzy Australią a Polonią, powinna jednak działać energicznie i przedstawiać PRAWDĘ o Polonii i Polsce
Po drugie: ponieważ nie znam żadnej innej działalności RN niż w.w. i nie znam prywatnie jej członków (nawet z widzenia!) - nie mogę potwierdzić faktów przytoczonych w artykule p.Kałuskiego.
Choć jeden mogę! Jestem bowiem w posiadaniu pierwszego numeru Akcentu Polskiego, w którym zamieszczono przedruk z polskiego pisma „Technika i ty” z dn.1.06.69r - felietonu napisanego ku czci postępu socjalizmu w dawnej Polsce! Cytuję fragment: „Postęp ten jest widoczny w całym kraju, niemal w każdym jego zakątku. Daje się zauważyć dymami odległych kominów, światłem neonów, hukiem motorów i ich ciągłym ruchem.” itd. w podobnym tonie. Felieton podpisano: Janusz Rygielski.
I tak doszłam do sedna niebotycznej awantury na internecie! Niebotycznej, bo pod felietonem M.Kałuskiego umieszczono aż 466!!! komentarzy Polonusów z całego świata. Niestety, komentarzy głównie niepochlebnych dla Polonii australijskiej. O tytułach wręcz wrogich: „Polonia australijska jest żałosna i wykołowana przez komuchów!”, „Polonia australijska stała się pośmiewiskiem na świecie” i... przynajmniej połowa w tym samym tonie.
Dlaczego, aż tak? Ponieważ Marian Kałuski twierdzi tam, że prezes Rady Naczelnej Polonii Australijskiej, a od niedawna i Nowozelandzkiej – Janusz Rygielski, należał do PZPR-u i felietonów podobnych temu, z którego pochodzi przytoczony powyżej fragment - napisał aż 1000! (Tu chciałabym zapobiec ewentualnym spekulacjom na temat autora artykułu zamieszczonego na WP, ponieważ istotne jest tylko, czy prezes RN należał do PZPRu.)
Sprawy tej nie należy nawet próbować zatuszować. Oprócz strony moralnej, byłoby to dla Polonii australijskiej - niebezpieczne. Rządowi australijskiemu może wydać się niezrozumiałym i karygodnym, że na czele uciekinierów z państwa komunistycznego reżymu, stoi przedstawiciel byłych ciemiężycieli.
Wobec czego, jeśli zostanie udowodnione, że prezes RN – Janusz Rygielski należał do PZPR-u – to jasne, że nie może on stać na czele antykomunistów. Natomiast jeżeli, powiedzmy, okaże się, że nie należał – no... to należą mu się przeprosiny.
Osobiście uważam, że POLONIĘ MOŻE REPREZENTOWAĆ TYLKO CZŁOWIEK O NIEPOSZLAKOWANEJ OPINII. I po niedawnej rezygnacji z kariery politycznej lidera opozycji NSW – z mniej istotnych powodów! – widać, że taka zasada obowiązuje w Australii. W związku z czym, niewyjaśnienie afery w RN, może spowodować konsekwencje niekorzystne dla Polonii australijskiej i nowozelandzkiej.
Choć... z obawą obserwując istniejące układy, mogę przewidzieć zakończenie: zamieszani przeczekają, aż się uciszy, natomiast nieczujący przynależności (a takich jest więcej) nie będą zainteresowani... Tak, że być może, nadal będzie nas reprezentować – niewybierana przez ogół Polonii (i co się z tym wiąże - nieznana ogółowi) RNPA i NZ!...
Chyba, że się wreszcie obudzimy i zastanowimy, jak ten problem – wg. zasad obowiązujących w demokratycznym państwie – rozwiązać.
Akcent Polski nr 7 – 2005
www.wirtualnapolonia.com
__________________________________________________________
czwartek, listopada 03, 2005
Rozmyślania za kierownicą nr 17 - Zdrajcy i oszukani
Osiemnaście lat temu musiałam nauczyć się prowadzić auto. Ponieważ dopiero co przybyliśmy do Australii i nie mogliśmy pozwolić sobie na szkołę jazdy, postanowiliśmy, że instruować mnie będzie mąż. Niestety, choć wypadało oszczędniej, mogłam wylądować w zakładzie dla nerwowo chorych. Wobec czego rodzinne lekcje przerwałam, a jeździć nauczył mnie niestrachliwy kolega – któremu będę za to wdzięczna do grobowej deski.
Dzięki na czas podjętej decyzji podwójnie skorzystałam: zdobywszy prawo jazdy mogłam jeździć gdzie mi się podoba, oraz wiedziałam kim jest mężczyzna, którego poślubiłam. Kilka lat później ten obiektywizm pomógł mi zdecydować się na rozwód. Kobietom, które chcą poznać prawdę o partnerze polecam sposób rozszyfrowania „na instruktora”.
A jeśli ktoś wierzy w zapewnienia psychologów, że kłótnie małżeńskie oczyszczają i pomagają w przetrwaniu stadła - niech spróbuje!
Amerykański thriller Deceived (Oszukana), w reżyserii Damiana Harrisa oglądam co kilka lat, za każdym razem z równym napięciem. Jest to logicznie skonstruowana intryga, sprawnie wyreżyserowana, doskonale zagrana. Przy tym, z idealnie dopasowaną do rozgrywającej się akcji muzyką Thomasa Newmana i nie jest to charakterystyczna dla hollywoodzkich produkcji wciąż ta sama, jęcząca pop-produkcja, tylko zawsze oryginalna linia melodyczna, podkreślająca emocje poszczególnych scen.
A nie zmieniają się one błyskawicznie - Nowy Jork w tym filmie jest odczarowany i akcja toczy się w tempie zwolnionym. Dodatkowo, to co wielkie jest martwe: wieżowce, przestronne lokale, mieszkania i pustostany, korytarze, halle. A w nich porusza się mały człowiek - intruz w świecie, który stworzył.
Jest to jedyny film Goldie Hown, w którym gra ona rolę dramatyczną. Partneruje jej John Heard, którego (odwrotnie!) tylko raz widziałam w pozytywnej roli, bo zwykle wciela się w łajdaków. Mimo to, gdy oglądałam Oszukaną po raz pierwszy, dałam się nabrać. Tak przekonywująco zagrał zakochanego w swej żonie!... Tak cudownie kłamał patrząc prosto w oczy! Znów ostrzegam: nie wierzcie psychologom, że kłamca patrzy w bok - zdarzają się magistrzy Akademii Łgania.
Do tego, wszystko było jak w bajce: sześć lat zgodnego pożycia, urocze dziecko, interesująca praca, dobre warunki materialne. „Jakie mam szczęście!” mówi bohaterka przytulając się do męża, gdy on w tym samym czasie (ze zmienionymi personaliami poślubiony innej, oczekującej narodzin ich dziecka!) układa plan jak zniknąć z jej życia, wraz z naszyjnikiem wartym cztery i pół miliona dolarów.
Jest w tym filmie dodatkowy motyw: instynktu. Jeszcze szczęśliwa - a już podejrzliwa! Zapewniem wszystkie (normalne, nie chorobliwie zazdrosne) kobiety: jeśli w pewnym momencie zaczniecie kontrolować kieszenie swego partnera, to znaczy, że on coś knuje. Kłamca potrafi się wyłgać z najbardziej skomplikowanej sytuacji, lecz oszukiwanego instynkt nie zawiedzie.
W Deceived żona w odpowiednim momencie zaczyna podejrzewać, choć jeszcze nie może dowieść. Dopiero po śmierci męża (oczywiście upozorowanej) stopniowo odkrywa, że jest on także zdrajcą. Wyjaśniam: zdrajca, to nie ten, który zdradza seksualnie. Zdrajca bez skrupułów sprzedaje, poświęca najbliższych dla niskich celów – egoistycznych, ambicjonalnych, materialnych itp. Może nawet zabić. I wcale nie musi być wariatem. Ten z filmu, w końcowej scenie tak wyjaśnia swoje zasady moralne: „Nie chcę cię skrzywdzić, ale skrzywdzę jak będę musiał. To też jest miłość”.
Cóż... tylko w związkach obojętnych zdarza się przeżyć życie z człowiekiem, którego tajemnic nawet po śmierci nie poznamy. Bohaterka Deceived miała instynkt i siłę. Rozwikłała zagadkę, stłumiła miłość do zdrajcy, wymierzyła sprawiedliwość i... potrafiła żyć dalej. Nawet pozwalając dziecku zachować album ze zdjęciami fałszywej przeszłości tatusia. Fikcja? Niekoniecznie! Rzeczywistość bywa bardziej sensacyjna – choć nie każdy oszukany potrafi sobie z nagle odkrytą prawdą poradzić.
Tak jak bohater filmu Andrzeja Wajdy „Bez znieczulenia”. Naukowiec i dziennikarz (Zbigniew Zapasiewicz) stale na zagranicznych rozjazdach, pewny, że ma szczęśliwą rodzinę, wracając z kolejnej delegacji dowiaduje się, że żona (do Penelop nie należąc) wyprowadziła się do kochanka. Po czym - chociaż stopniowo odkrywa, że jest ona mało warta i właśnie cienki moralnie kochanek do niej pasuje - za wszelką cenę pragnie ją odzyskać.
Porównując oba filmy doszłam do wniosku, że kobiety lepiej przechodzą katharsis, bo mężczyzni nie umieją się pogodzić ze zmianą statusu ukochanego męża na porzuconego. Bohater „Bez znieczulenia” dopiero na sprawie rozwodowej - amoralnej farsie - uświadamia sobie z kim przeżył połowę życia. Wychodzi bez słowa, nie reagując na biegnącą za nim kobietę, w której obudziły się resztki godności. Film Wajdy nie ma happy endu jak „Oszukana”. Zdradzony ginie wskutek wybuchu kuchenki gazowej. Samobójstwo? Raczej sprowokowany wypadek - sądząc po kończącym film makabrycznym ujęciu jego spalonej, śmiejącej się otwartymi ustami twarzy.
Przytoczę jeszcze jeden film traktujący o zdradzie popełnionej przez najbliższych. Jest to film irlandzkiego reżysera Petera Mullana „The Magdalene sisters” (Siostry Magdalenki). W 2002r. film zdobył nagrodę „Złotego Lwa” na Festiwalu Filmowym w Wenecji, oraz główną nagrodę na Toronto Film Festival.
W drugiej połowie dwudziestego wieku (akcja toczy się w 1964r!) w Irlandii, zakony sióstr Magdalenek zajmują się sprowadzaniem na drogę cnoty „upadłych kobiet”. Przebywające w „azylach” dziewczyny całymi dniami piorą garderobę i pościel zakonnic. Jest to praca ciężka i wręcz odrażająca. (Dopiero po latach wysiłek ich rąk zastąpią pralki.) Nie wolno im rozmawiać, nie wolno wychodzić poza zakład, na nienakrytym stole spożywają brejowate posiłki, ciała kryją pod brązowymi drelichami - jak komunistki z reżymu Mao TseTunga. Za objawy buntu są bite, poniżane, siostry golą im głowy. Niektóre nawet są wykorzystywane seksualnie. W zakładach starzeją się i umierają.
Film przedstawia autentyczną historię czterech „upadłych” dziewcząt zamkniętych w „azylu” koło Dublina. Pierwsza, zgwałcona, zostaje tam odstawiona, gdy poskarzy się rodzinie. Nieślubne dziecko drugiej ofiary, tuż po porodzie oddadzą w adopcję, a ją do karniaka. Trzecia, pensjonariuszka sierocińca, lubi flirtować z chłopakami stojącymi za płotem - jest to wystarczający powod, żeby ją uznać za upadłą. Czwarta, od lat tam przebywa i swoje dziecko widuje z daleka – oczywiście bezprawnie.
Po latach męki jedną wydobywa z zakładu brat, dwie odważniejsze uciekają, tylko czwarta umiera w zakładzie dla umysłowo chorych. Najstraszniejsze, że te wyklęte godziły się na swój los! A przecież nie siedziały w więzieniu otoczonym drutem kolczastym – pilnowały ich tylko zakonnice! Nie uciekały nie śmiejąc przeciwstawić się tradycji i nikt nie chciał im pomóc w rozpoczęciu normalnej egzystencji – zdradzone i opuszczone przez najbliższych i społeczeństwo.
Po zakończeniu filmu jest podana informacja, że w „azylach” sióstr Magdalenek przebywało trzydzieści tysięcy(!) „upadłych” kobiet – i to nie w średniowieczu, tylko w końcu XX wieku i nie w kraju trzeciego świata, tylko w cywilizowanej (jak by się mogło wydawać) Irlandii! Nazwiska wszystkich nieszczęsnych zamieszczono po informacji, że ostatnia taka pralnia została zlikwidowana w 1996r!
I jeszcze przykład z ostatnich miesięcy: kto oszukał dwudziestosiedmioletnią Australijkę Schapelle Corby, podrzucając do jej, jedynie na suwak zamkniętego pokrowca cztery kilogramy marihuany i winien jest wydanego na nią na Bali tragicznego wyroku? Oraz kto i w jakim interesie nadał tej sprawie rozgłos przypominający zasłonę dymną?
Według wszelkich praw - rząd, który nie potrafi zapewnić obywatelom nietykalności bagażu na lotnisku, powinien pomóc prawdopodobnie niewinnie osądzonej, chociażby załatwiając jej ekstradycję do Australii – państwa na którego terenie przestępstwo zostało popełnione.
Choć ostatnio i w życiu i w fikcjii zapanowała moda na thrillery bez happy endu...
Przytoczone przykłady przedstawiają wyjątkowo podłe przypadki, lecz ten, kto uważa, że nigdy nie został zdradzony – może się zaliczyć do grupki bujających w nieświadomości, bo nikogo nie poznaje się do końca, choćby znało się go od urodzenia.
Wobec czego, modne dziś wyszukiwanie partnera za pośrednictwem internetu może być bezpieczniejsze. W taki sposób zaczyna się nie od reakcji chemicznej, tylko od tego, co po wybuchu - czyli zdrowego rozsądku.
Akcent Polski nr 6 - 2005
__________________________________________________________
Dzięki na czas podjętej decyzji podwójnie skorzystałam: zdobywszy prawo jazdy mogłam jeździć gdzie mi się podoba, oraz wiedziałam kim jest mężczyzna, którego poślubiłam. Kilka lat później ten obiektywizm pomógł mi zdecydować się na rozwód. Kobietom, które chcą poznać prawdę o partnerze polecam sposób rozszyfrowania „na instruktora”.
A jeśli ktoś wierzy w zapewnienia psychologów, że kłótnie małżeńskie oczyszczają i pomagają w przetrwaniu stadła - niech spróbuje!
Amerykański thriller Deceived (Oszukana), w reżyserii Damiana Harrisa oglądam co kilka lat, za każdym razem z równym napięciem. Jest to logicznie skonstruowana intryga, sprawnie wyreżyserowana, doskonale zagrana. Przy tym, z idealnie dopasowaną do rozgrywającej się akcji muzyką Thomasa Newmana i nie jest to charakterystyczna dla hollywoodzkich produkcji wciąż ta sama, jęcząca pop-produkcja, tylko zawsze oryginalna linia melodyczna, podkreślająca emocje poszczególnych scen.
A nie zmieniają się one błyskawicznie - Nowy Jork w tym filmie jest odczarowany i akcja toczy się w tempie zwolnionym. Dodatkowo, to co wielkie jest martwe: wieżowce, przestronne lokale, mieszkania i pustostany, korytarze, halle. A w nich porusza się mały człowiek - intruz w świecie, który stworzył.
Jest to jedyny film Goldie Hown, w którym gra ona rolę dramatyczną. Partneruje jej John Heard, którego (odwrotnie!) tylko raz widziałam w pozytywnej roli, bo zwykle wciela się w łajdaków. Mimo to, gdy oglądałam Oszukaną po raz pierwszy, dałam się nabrać. Tak przekonywująco zagrał zakochanego w swej żonie!... Tak cudownie kłamał patrząc prosto w oczy! Znów ostrzegam: nie wierzcie psychologom, że kłamca patrzy w bok - zdarzają się magistrzy Akademii Łgania.
Do tego, wszystko było jak w bajce: sześć lat zgodnego pożycia, urocze dziecko, interesująca praca, dobre warunki materialne. „Jakie mam szczęście!” mówi bohaterka przytulając się do męża, gdy on w tym samym czasie (ze zmienionymi personaliami poślubiony innej, oczekującej narodzin ich dziecka!) układa plan jak zniknąć z jej życia, wraz z naszyjnikiem wartym cztery i pół miliona dolarów.
Jest w tym filmie dodatkowy motyw: instynktu. Jeszcze szczęśliwa - a już podejrzliwa! Zapewniem wszystkie (normalne, nie chorobliwie zazdrosne) kobiety: jeśli w pewnym momencie zaczniecie kontrolować kieszenie swego partnera, to znaczy, że on coś knuje. Kłamca potrafi się wyłgać z najbardziej skomplikowanej sytuacji, lecz oszukiwanego instynkt nie zawiedzie.
W Deceived żona w odpowiednim momencie zaczyna podejrzewać, choć jeszcze nie może dowieść. Dopiero po śmierci męża (oczywiście upozorowanej) stopniowo odkrywa, że jest on także zdrajcą. Wyjaśniam: zdrajca, to nie ten, który zdradza seksualnie. Zdrajca bez skrupułów sprzedaje, poświęca najbliższych dla niskich celów – egoistycznych, ambicjonalnych, materialnych itp. Może nawet zabić. I wcale nie musi być wariatem. Ten z filmu, w końcowej scenie tak wyjaśnia swoje zasady moralne: „Nie chcę cię skrzywdzić, ale skrzywdzę jak będę musiał. To też jest miłość”.
Cóż... tylko w związkach obojętnych zdarza się przeżyć życie z człowiekiem, którego tajemnic nawet po śmierci nie poznamy. Bohaterka Deceived miała instynkt i siłę. Rozwikłała zagadkę, stłumiła miłość do zdrajcy, wymierzyła sprawiedliwość i... potrafiła żyć dalej. Nawet pozwalając dziecku zachować album ze zdjęciami fałszywej przeszłości tatusia. Fikcja? Niekoniecznie! Rzeczywistość bywa bardziej sensacyjna – choć nie każdy oszukany potrafi sobie z nagle odkrytą prawdą poradzić.
Tak jak bohater filmu Andrzeja Wajdy „Bez znieczulenia”. Naukowiec i dziennikarz (Zbigniew Zapasiewicz) stale na zagranicznych rozjazdach, pewny, że ma szczęśliwą rodzinę, wracając z kolejnej delegacji dowiaduje się, że żona (do Penelop nie należąc) wyprowadziła się do kochanka. Po czym - chociaż stopniowo odkrywa, że jest ona mało warta i właśnie cienki moralnie kochanek do niej pasuje - za wszelką cenę pragnie ją odzyskać.
Porównując oba filmy doszłam do wniosku, że kobiety lepiej przechodzą katharsis, bo mężczyzni nie umieją się pogodzić ze zmianą statusu ukochanego męża na porzuconego. Bohater „Bez znieczulenia” dopiero na sprawie rozwodowej - amoralnej farsie - uświadamia sobie z kim przeżył połowę życia. Wychodzi bez słowa, nie reagując na biegnącą za nim kobietę, w której obudziły się resztki godności. Film Wajdy nie ma happy endu jak „Oszukana”. Zdradzony ginie wskutek wybuchu kuchenki gazowej. Samobójstwo? Raczej sprowokowany wypadek - sądząc po kończącym film makabrycznym ujęciu jego spalonej, śmiejącej się otwartymi ustami twarzy.
Przytoczę jeszcze jeden film traktujący o zdradzie popełnionej przez najbliższych. Jest to film irlandzkiego reżysera Petera Mullana „The Magdalene sisters” (Siostry Magdalenki). W 2002r. film zdobył nagrodę „Złotego Lwa” na Festiwalu Filmowym w Wenecji, oraz główną nagrodę na Toronto Film Festival.
W drugiej połowie dwudziestego wieku (akcja toczy się w 1964r!) w Irlandii, zakony sióstr Magdalenek zajmują się sprowadzaniem na drogę cnoty „upadłych kobiet”. Przebywające w „azylach” dziewczyny całymi dniami piorą garderobę i pościel zakonnic. Jest to praca ciężka i wręcz odrażająca. (Dopiero po latach wysiłek ich rąk zastąpią pralki.) Nie wolno im rozmawiać, nie wolno wychodzić poza zakład, na nienakrytym stole spożywają brejowate posiłki, ciała kryją pod brązowymi drelichami - jak komunistki z reżymu Mao TseTunga. Za objawy buntu są bite, poniżane, siostry golą im głowy. Niektóre nawet są wykorzystywane seksualnie. W zakładach starzeją się i umierają.
Film przedstawia autentyczną historię czterech „upadłych” dziewcząt zamkniętych w „azylu” koło Dublina. Pierwsza, zgwałcona, zostaje tam odstawiona, gdy poskarzy się rodzinie. Nieślubne dziecko drugiej ofiary, tuż po porodzie oddadzą w adopcję, a ją do karniaka. Trzecia, pensjonariuszka sierocińca, lubi flirtować z chłopakami stojącymi za płotem - jest to wystarczający powod, żeby ją uznać za upadłą. Czwarta, od lat tam przebywa i swoje dziecko widuje z daleka – oczywiście bezprawnie.
Po latach męki jedną wydobywa z zakładu brat, dwie odważniejsze uciekają, tylko czwarta umiera w zakładzie dla umysłowo chorych. Najstraszniejsze, że te wyklęte godziły się na swój los! A przecież nie siedziały w więzieniu otoczonym drutem kolczastym – pilnowały ich tylko zakonnice! Nie uciekały nie śmiejąc przeciwstawić się tradycji i nikt nie chciał im pomóc w rozpoczęciu normalnej egzystencji – zdradzone i opuszczone przez najbliższych i społeczeństwo.
Po zakończeniu filmu jest podana informacja, że w „azylach” sióstr Magdalenek przebywało trzydzieści tysięcy(!) „upadłych” kobiet – i to nie w średniowieczu, tylko w końcu XX wieku i nie w kraju trzeciego świata, tylko w cywilizowanej (jak by się mogło wydawać) Irlandii! Nazwiska wszystkich nieszczęsnych zamieszczono po informacji, że ostatnia taka pralnia została zlikwidowana w 1996r!
I jeszcze przykład z ostatnich miesięcy: kto oszukał dwudziestosiedmioletnią Australijkę Schapelle Corby, podrzucając do jej, jedynie na suwak zamkniętego pokrowca cztery kilogramy marihuany i winien jest wydanego na nią na Bali tragicznego wyroku? Oraz kto i w jakim interesie nadał tej sprawie rozgłos przypominający zasłonę dymną?
Według wszelkich praw - rząd, który nie potrafi zapewnić obywatelom nietykalności bagażu na lotnisku, powinien pomóc prawdopodobnie niewinnie osądzonej, chociażby załatwiając jej ekstradycję do Australii – państwa na którego terenie przestępstwo zostało popełnione.
Choć ostatnio i w życiu i w fikcjii zapanowała moda na thrillery bez happy endu...
Przytoczone przykłady przedstawiają wyjątkowo podłe przypadki, lecz ten, kto uważa, że nigdy nie został zdradzony – może się zaliczyć do grupki bujających w nieświadomości, bo nikogo nie poznaje się do końca, choćby znało się go od urodzenia.
Wobec czego, modne dziś wyszukiwanie partnera za pośrednictwem internetu może być bezpieczniejsze. W taki sposób zaczyna się nie od reakcji chemicznej, tylko od tego, co po wybuchu - czyli zdrowego rozsądku.
Akcent Polski nr 6 - 2005
__________________________________________________________
Subskrybuj:
Posty (Atom)