środa, lipca 06, 2005

Rozmyślania za kierownicą nr 1 - Stanisław Dygat – mistrz nastroju

Oczywiście do „Rozmyślań za kierownicą” natchnęły mnie „Rozmyślania przy goleniu” Stanisława Dygata (wierzę, że Mistrz nie będzie z tego powodu grzmiał na mnie z zaświatów!), które wpadły mi w ręce dopiero w Australii. Od razu zauroczyłam się ich sarkastycznym humorem, a także specyficznym (lecz jakże trafnym!) postrzeganiem świata i jego paradoksów.

Znałam już dobrze twórczość Dygata, z którą zapoznałam się jeszcze w czasach szkolnych, po obejrzeniu filmu „Pożegnania”, na podstawie powieści o tym samym tytule. Właściwie, to najpierw urzekła mnie piosenka z filmu: „Pamiętasz była jesień”, z tym całowaniem na schodach, do tego po kryjomu i z portierem co z uśmiechem wręczał klucz w hoteliku Pod Różami… Któż nie kochał tej piosenki w tamtych czasach?…

Ale nie tylko! Choć akcja filmu toczyła się przed wojną i w czasie, bardziej przepojona była atmosferą panującą na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych - modą na niedopowiedzenia i burze uczuć szalejące pod płaszczykiem cynizmu. Miłość wtedy musiała być skomplikowana, bohaterowie nie powinni wiedzieć, czego właściwie chcą, o happy endzie nie mogło być mowy i… właśnie to nie pozwalało w nocy zasnąć! Cudowne były te smutki lat sześćdziesiątych! Sam Dygat lakonicznie to określił: „Można rzec bez większej przesady, że smutek jest przede wszystkim uczuciem bardzo smutnym.”

Po filmie przeczytałam wszystkie możliwe do zdobycia książki Dygata, połykając je z tym większym zainteresowaniem, że z widzenia znałam ich autora. Zwalista sylwetka pisarza w ogóle nie kojarzyła się z subtelnymi przeżyciami jego bohaterów, ale było to dowodem, że był on doskonałym znawcą tego, co najgłębiej skryte w człowieku; a także, że w ciężkim ciele może mieszkać lotny duch, choć trzeba przyznać - złośliwy i często cyniczny.

Spotykałam Mistrza na próbach generalnych w warszawskim teatrze Współczesnym, na które wchodziłam dostając bilety „po znajomości”. Towarzyszył tam swojej młodziutkiej żonie – początkującej wtedy aktorce Kalinie Jędrusik, która w tamtych czasach była smukłym dziewczęciem, z włosami związanymi w modny koński ogon. Stanowili kontrastową parę - nie pasując ani wiekiem, ani ciałem: Kalina wyglądała przy nim jak ćwierkający ptaszek, usiłujący rozruszać milczącego słonia. Ale fakt, że mimo pozornego niedobrania przeżyli wspólnie życie i to, że właśnie ta dużo młodsza i piękna żona opiekowała się nim do śmierci: że kiedy niszczony przez komunę pisarz praktycznie nie miał z czego żyć – jeździła z Estradą męcząc się po dwadzieścia dni w miesiącu, żeby zarobić na utrzymanie – świadczy, że prawdopodobnie ten pozorny cynik i złośliwy niedźwiedź (jak nazywali go niektórzy) miał szlachetne serce.

A także, że w gruncie, łączyła ich - taka w jego stylu - na oko cyniczna, a jednak prawdziwa miłość i przyjaźń.

Potem, gdy dorosłam, przez kilka lat spotykałam pisarza w pewnym mokotowskim autobusie. Zwykle siadywał na siedzeniu równoległym do okien, z którego mógł obserwować podróżujących, a może, po prostu tak było mu wygodniej? Czasami jego wzrok zatrzymywał się na mnie – możliwe, że zarejestrował moją powtarzającą się obecność. Później przestałam jeździć na Mokotów i już nigdy nie spotkałam autora „Pożegnań” - choć mieszkaliśmy niedaleko od siebie, na Żoliborzu. Za to nastrój jego książek w jakiś sposób wpłynął na moje życie – zawsze było jak u niego: skomplikowanie, głęboko i… bez happy endu.

Dziś, przejeżdżając wzdłuż i wszerz najbardziej rozległe miasto Australii i nudząc się na jednakowych sydnejskich uliczkach (jeśli akurat nie muszę się martwić o cuda i dziwy dziejące się na trasie) zabijam czas rozmyślaniami o nonsensach - które tak urozmaicają życie!

Natchnęło mnie to do pisania felietonów radiowych, które nazwałam „Rozmyślaniami za kierownicą” - gdyż nie golę się, za to jako kobieta zmuszona do radzenia sobie w dzisiejszych czasach – jeżdżę i jeżdżę… (czy zauważyłeś czytelniku, że wciąż towarzyszy nam szum sunących aut?), a tematy często znajduję za oknami samochodu. I jako przedstawicielka płci zmuszonej radzić sobie wśród agresywności dwudziestego pierwszego wieku - rozmyślam za kierownicą racjonalniej, niż w bezpieczeństwie domowego zacisza.

Przekonałam się też (po latach zarabiania na kolejne złote prawo jazdy), że prowadzenie auta ma swoje zalety: przepychając się w tłoku – uczę się agresji, bez której zginęłabym w dzisiejszych czasach, omijając dziury w jezdni nabieram doświadczenia jak nie wpadać w dołki - co poniektórzy kopią; głupota lekkomyślnych kierowców wzmacnia moją wiarę w siebie, a kilka lat mocowania się z kierownicą bez wspomagania dało moim rękom krzepę wystarczającą, żeby (w obronie własnej) dać komuś w zęby.

I choć moje auto pali jak czołg, to błądzenie po źle oznaczonych sydnejskich uliczkach rozwija fantazję i hart ducha – wobec czego potrafię uwierzyć, że życie jest piękne! Czego dowodem jest choćby fakt, że po niedawnych parnych deszczach zawitało nam polskie, jesienne babie lato - potwierdzając prawdę przysłowia, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.

Akcent Polski nr 3 - 2004
__________________________________________________________